SZANTY |
SZANTO-LOCJA ZATOKOWA Gdy szefa masz dość, Nie wnikaj w przepisy. Wniosek: A-ja-ja-jaj! A-ja-ja-jaj! A-ja-ja-jaj! A-ja-ja-jaj! A-ja-ja-jaj! A-ja-ja-jaj! A-ja-ja-jaj! Ponieważ są szanse, że ta szanto-locja wcześniej czy później trafi na jakiś międzynarodowy festiwal, jedną zwrotkę napisałem używając języków zagranicznych: A-ja-ja-jaj! Jak wiadomo, istotną częścią każdej locji są ostrzeżenia o niebezpieczeństwach. No to proszę: Ostrzeżenie nawigacyjne numer 1: A-ja-ja-jaj! * * * No dobrze, kiedyś to trzeba skończyć! Co, jeszcze śpiewasz? No, skończyliśmy, ale co dalej? Wszak wszystkie pomoce nawigacyjne muszą być aktualizowane! OK, przygotowuję właśnie aktualizację na rok 2009. Będzie mniej więcej tak: A-ja-ja-jaj! A gdybyś zechciał wpaść ponownie do Gdyni? A-ja-ja-jaj! * * * Kręcę się po tych Kanarach, Maderach i innych cholerach i tak sobie podśpiewuję: A-ja-ja-jaj! AIKI dopisał: Za oknem jest mrok, A-jaj-aj-aj A-jaj-aj-aj Jan Mnich dopisał: Bo tera je wojna, Bo teraje wojna Opuściłem gościnne progi Lasa Palmasa udając się na atlantycką peregrynacyję. Groziło mi, że wpadnę w nastrój podniosły, bogoojczyźniany i polecę Mickiewiczem, czyli w stylu romantycznym. Jakieś stepy akermańskie, kurhany, jedźmy, nikt nie woła etc. Np. coś takiego: Wpłynąłem na szerokie wody oceanu Ze szponów takiej romantycznej grafomanii wyciągnęła mnie w ostatniej chwili nasza kochana Agunia Gaagunia Proczka, przysyłając mi e-maila. E-mail miał niezwykle zachęcający tytuł: „A bodajbyś się...” a dalej w tekście było: „...drynkiem z palemką zakrztusił”. Gaguniu! Muzo Ty moja! Natchłaś mię byłaś tfurczo! Zawróciłaś mię z drogi niemodnego dziś Romantyzmu i wepchłaś na zdrowy kurs współczesnego Realizmu. Rozejrzałem się po okolicy. Jak mówią Francuzi: „Krugom okiean i ni ch... nie widno”. Drynka z palemką W drynku palemka Tati nie wezmę Takoż i Nadia Tak więc tradycja Najpierw zaproszę Potem Agnieszce Za drynk z Agnieszką Za to drynk z Maksiem A mnie mówiła Co mi tam! Maksia Za to Gaguni Gorzej z Danilczuk Postawię drynka Postawie drynka Wezmę pod palmę Potem Żyszkoli
Postawie drynka w zapale * * * Gdybyś, Jureczku Czy znasz, Drogi Jurku szantę „Whiskey in the jar”? Prawdę mówiąc – nie jest to żadna szanta, tylko irlandzka pieśń biesiadno-pijacka. Ot, taki irlandzki „Bal na Gnojnej”, ale od kiedy Andrzej Mendygrał napisał polskie słowa „Siedzieliśmy pod jodłą i dobrze nam się wiodło”, ta mendygrałka u nas uchodzi za szantę. Jest to utwór popularny na świecie i wykonywany w różnych wersjach. „Metallica” zrobiła z tego niemal hard rock, Thin Lizzy – powolną, liryczną balladę. Ja zaś wolę wersję klasyczną, w wykonaniu „The Dubliners”. Posłuchaj: http://www.youtube.com/watch?v=46EXY4oP1Do&feature=related Złapałeś melodię i rytm? No to – rebiata, pajechali!
Był „Korsarz”, łódka mała, co dzielnie się spisała, Więc trzeba dać mu w dziób, co myśli sobie... Nie bity Tadek w ciemię, wiec puchar w PKM-ie Więc trzeba dać im w dziób, co myślą sobie... Lecz ktoś się widać nie bał i puchar im za..kosił. Więc trzeba dać im w dziób, co myślą sobie... Już mnóstwo lat minęło, od czasu, kiedy wcięło Więc trzeba dać mu w dziób, co myśli sobie... Tak więc rzeczony Rysiek powiedział „Zdaje mi się, Więc trzeba dać mu w dziób, co myśli sobie... Nie bacząc na wakacje, rozpoczął Rysiek akcję. Więc trzeba dać jej w dziób, co myśli sobie... A Robert Hoffman rzecze: - „Opanuj się, człowiecze! Więc trzeba dać mu w dziób, co myśli sobie... Zaś Ryszard mówi: „Hola! Nie róbmy tu przedszkola! Więc trzeba dać mu w dziób, co myśli sobie... -------------------------------------------- Jak myślisz, Jurku, czy już wszyscy się na mnie obrazili? Całość związana z Kronenkompassem jest tu: Bendem robił za Jontka. Zaśpiewam szantę niejakiego Moniuszkiego o najbliższym rejsie, Rhumbowo-Entrantowym, teoretycznie wiosennym: Siedzi Cyzia na bukszprycie Po cholerę mi to było Hej Entrancie |
* | A | B | C | D |
1 | Intensywny rozwój żeglarstwa, zapoczątkowany z inicjatywy naszego Związku, oraz | nowy, lepszy model działalności organizacyjnej | pomaga w przygotowaniu i realizacji | dalszego upowszechniania żeglarstwa. |
2 | Troska naszego aktywu, szczególnie zaś | stały wzrost naszej aktywności | pociąga za sobą proces wdrażania i unowocześniania | modelu rozwoju szkolenia żeglarskiego. |
3 | Wieloletnie doświadczenie naszego związku, a także | doskonalenie i dalszy rozwój naszych struktur | pilnie wymaga sprecyzowania i określenia | kierunków rozwoju Okręgowych Związków Żeglarskich. |
4 | Waga i znaczenie tych problemów są oczywiste, ponieważ | zakres i miejsce szkolenia żeglarskiego | umożliwia w większym stopniu tworzenie | odpowiednich warunków aktywizacji klubów. |
5 | Nie zapominajmy jednak, że | konsultacja z szerokim aktywem PZŻ na wszystkich szczeblach | przedstawia ciekawą próbę wdrażania | kolejnych, coraz wyższych stopni instruktorskich. |
6 | Z drugiej jednak strony - | nasz sprawdzony system szkolenia | stanowi bardzo interesujący przykład | systemu nowych stopni żeglarskich. |
7 | Niepodważalny dotychczasowy sukces okręgowych związków żeglarskich, | ścisła współpraca z Ministerstwem Sportu i Turystyki | upoważnia Zarząd Główny PZŻ do kształtowania | właściwych postaw szerokich rzesz żeglarzy. |
8 | Nasze założenie ideowe i programowe, a także | federacyjna struktura naszego związku | zmusza nas do ponownego przeanalizowania | procesu szkolenia zarówno w kraju jak i zagranicą. |
9 | Praktyka dnia codziennego dowodzi, iż | stały kontakt z urzędami morskimi | pociaga za sobą proces nieustannego doskonalenia | roli klubów w żeglarskim wychowaniu młodzieży. |
10 | Nie możemy jednak nie brać po uwagę, że | docenianie wagi planowanych przedsięwzięć | spełnia ważne zadanie we wdrażaniu | kierowniczej roli naszego Związku w żeglarstwie polskim i światowym. |
Dziękuję za uwagę.
Instrukcja obsługi generatora: Zaczynasz od zdania „Koleżanki i Koledzy”. Potem czytasz tekst z dowolnego okienka w kolumnie A, potem tekst z dowolnego okienka w kolumnie B, potem tekst z dowolnego okienka w kolumnie C i na koniec tekst z dowolnego okienka w kolumnie D. Ważna jest tylko kolejność kolumn: ABCD. Kolejność wierszy - nie ma żadnego znaczenia. Że co, że takie krótkie? Nie, kochany, to nie jest krótkie, to tylko zajmuje mało miejsca. To są 4 kolumny po 10 wierszy. Razem - 10 000 kombinacji. Ponieważ każde pełne zdanie składa się z czterech zdań „podrzędnych”, razem mamy - bez powtarzania się - 2500 zdań. Jak to wygląda czasowo? Zrób eksperyment: naciśnij stoper i przeczytaj, głośno, wyraźnie i dobitnie (robiąc przy tym zatroskaną minę) zdanie: A3, B7, C1, D8. No, czytaj, proszę, a po przeczytaniu zatrzymaj stoper: „Wieloletnie doświadczenie naszego związku, a także ścisła współpraca z Ministerstwem Sportu i Turystyki, pomaga w przygotowaniu i realizacji procesu szkolenia zarówno w kraju jak i zagranicą.” Stop! Wyszło ci prawie 15 sekund. Oznacza to, że w ciągu minuty wygłosisz cztery takie zdania. Teraz rachunek jest już prosty: 2500 zdań dzielisz przez 4, a potem przez 60. Jak by nie liczyć - wychodzi ponad 10 godzin przemówienia!!! Powtarzam: Bez powtarzania się!!! Zakończyć referat można w dowolnym momencie, pamiętając jednakże, aby powiedzieć zdanie końcowe „Dziękuję za uwagę”. Nawet, jeżeli już wszyscy słuchacze usnęli. Zwróć łaskawie uwagę, że tą samą, niepozorną kartką papieru może się posłużyć najpierw Prezes, wygłaszając referat sprawozdawczy, potem ktoś w imieniu Zarządu, wygłaszając referat programowy, a na koniec wszyscy kolejni kandydaci na stanowisko Prezesa, wygłaszając swoje programy wyborcze. Wystarczy po prostu kartkę z Generatorem przykleić (najlepiej na butapren) do mównicy. Pozdrawiam Cię serdecznie, a moim PT Kolegom Delegatom na Sejmik życzę owocnych obrad i wznoszę za Ich zdrowie toast. Janusz Zbierajewski |
JESZCZE O ZAGROŻENIACH |
Drogi Jerzy! Zamieść ten tekst, proszę, jak najszybciej, bo jeśli odczekasz z tym do 1 kwietnia, to znowu wszyscy pomyślą, że to są kolejne primaaprilisowe jaja Zbieraja, bo nikt mnie, cholera, nie traktuje poważnie. A przecież ja zawsze piszę prawdę! A że ta prawda jest śmieszna - to już naprawdę nie moja wina... I tym razem ja całkiem serio: Zamieściłeś tekst Mariusz Główki „Jeszcze o zagrożeniach”. I natychmiast pojawiły się komentarze (nawet dyrektor Rekść się wypowiedział!) głoszące, że żeglarstwo jest w sumie bezpieczniejsze, niż PT Waadza myśli. Otóż jesteście obrzydliwymi egoistami, którzy dbają tylko o swój zakichany żeglarski interes. A spojrzeć szerzej, z troską o całe społeczeństwo, to nie łaska? Mnie nie zadowoliła wybiórcza statystyka Mariusza. Siadłem, jak to ostatnio zwykle, pod palmą, odpiłem dwa drynki z palemką i przeanalizowałem dokładnie statystykę utonięć opublikowaną przez (Baczność!) Komendę Główną Policji (Spocznij!). Jeśli ktoś nie wierzy - niech sprawdzi: www.policja.pl zakładka Statystyka, zakładka Utonięcia. A, zresztą! Ułatwię Wam zadanie: http://www.policja.pl/portal.php?serwis=pol&dzial=4&id=328&poz=1 Wypadnięcia za burtę - to drobiazg. Bardziej niebezpiecznym od jachtu wynalazkiem ludzkości jest studnia. Otóż statystyka za ostatnie 10 lat jest taka:
|
Rok | Utonięcie z powodu wypadnięcia za burtę |
Utonięcie z powodu wpadnięcia do studni |
2008 | 6 | 10 |
2007 | 5 | 7 |
2006 | 18 | 4 |
2005 | 16 | 9 |
2004 | 8 | 9 |
2003 | 9 | 7 |
2002 | 18 | 12 |
2001 | 10 | 11 |
2000 | 9 | 22 |
1999 | 10 | 19 |
Razem | 109 | 110 |
Dane policyjne są niepodważalne. Wniosek: Używanie studni jest bardziej niebezpieczne od uprawiania żeglarstwa! I co na to Pan Minister Rolnictwa? Już mam zarys odpowiedniego Rozporządzenia: 1. Studnie ogrodzić! Do tego należy powołać jakąś organizację, najlepiej społeczną i powierzyć jej zadania w imieniu administracji państwowej. Mogłaby się ona nazywać: Wspaniała Rada Zatwierdzająca Uprawnienia Dawane Na Absolutnie Dowolne Urządzenia Praktyczno-Studzienno-Kołowrotowo-Uciągowe. Skrót jest wprawdzie nieortograficzny, ale w skrótach ortografia nie obowiązuje.
Odkryłem na stronach KGP coś jeszcze gorszego: Otóż w ciągu ostatniej dekady utonęło 21 osób na torfowiskach. Panie Ministrze - ogrodzić! 48 osób utonęło w basenach przeciwpożarowych! Zasypać! Straż Pożarna i tak sobie poradzi. A w rowach melioracyjnych i przydrożnych utonęły 192 osoby!!! Albo zasypać, albo ogrodzić! Chociaż - bo ja wiem? Podobno nadciąga kryzys. Chyba najtaniej wyjdzie wydanie nowego rozporządzenia, w którym będą tylko dwa paragrafy: 1. Utopienie się jest zabronione! Pozdrawiam Cię serdecznie. Janusz Zbierajewski |
BATALIA O „KORSARZA” |
Drogi Jerzy! Nie ukrywam, że zaskoczyłeś mnie kategorycznym żądaniem, żebym to właśnie ja podsumował dyskusję, jaka się zaczęła po opublikowaniu na Twoich „łamach” wyników poszukiwań Ryszarda Pluteckiego. Takie podsumowanie – to coś pomiędzy usiłowaniem samobójstwa, rzucaniem grochem o ścianę a pracą Syzyfa. Ryszard Plutecki popełnił błąd już na wejściu. Myślał zapewne, że jak przejrzy źródła historyczne – odkryje „prawdziwą historię regat, kapitana i pucharu”. (Wymaga to – rzecz jasna - przyjęcia założenia, że dotychczasowa, powszechnie znana wersja zdarzeń jest nieprawdziwa). W rzeczywistości zaś podjął walkę z legendą, a ta nigdy nie kończy się sukcesem. Kilka przykładów z różnych szuflad: To są wszystko rzeczy do sprawdzenia. Są jednak i takie, które chyba nigdy nie będą wyjaśnione. Na przykład śmierć Władysława III. Powszechnie wiadomo, że zginął w obronie wiary chrześcijańskiej pod Warną. To co robi jego grobowiec w Madalena do Mar na Maderze? A dzisiejsze badania historyczne? Trzeba je robić tak, żeby na końcu wyszła sensacja. Jeśli wnioski nie zgadzają się z faktami – tym gorzej dla faktów! Kilkanaście lat temu, wracając z Gdyni słuchałem w samochodzie radia. Dwójka nawiedzonych dziennikarzy śledczych (w tym ta, która zachwyciła prezydenta czerwonym strojem) podekscytowanymi głosami oznajmiła światu swoje odkrycie. Odkryli oni mianowicie, że w rejsie „Zawiszy” dookoła świata niejaki Wachowski (z zawodu kapciowy) nagle wysiadł w Singapurze, a po trzech miesiącach niespodziewanie wsiadł w Nachodce. Wniosek dziennikarzy był oczywisty: Wachowski to agent! Ja wiedziałem, dlaczego Wachowski to wsiadał, to wysiadał, ale mnie nikt nie pytał. Bo i po co? A nuż okazałoby się, że nie ma w tym żadnej sensacji. Tylko czy udałoby się wtedy wydać książkę „Kim pan jest, panie Wachowski?” Wróćmy jednak do naszych baranów. Ryszard przyjął metodę badawczą, która nazywa się „Może ktoś coś wie, może jak poszperam tu i ówdzie, to coś znajdę”. W rezultacie odkrył to, co wiedzą wszyscy: Regaty były, Prechitko wygrał, Kronenkompass dostał. No i – zgodnie z obecnym „tryndem” – wyciągnął wniosek: ”Jeden wielki mit - czyli jedna wielka bzdura.” A co można było osiągnąć przy takiej metodzie badawczej i takim wnioskowaniu? Poza tym – zgodnie z zasadą polskiego kotła w piekle – jeśli ktoś czegoś dokonał, trzeba to zdezawuować. Mówiąc kolokwialnie – dokopać mu! W sumie – Podziwiam Ryszarda Pluteckiego za to, że włożył w to ogromną pracę. Nie, nie powiem, że wykonał kawał ciężkiej, solidnej i nikomu niepotrzebnej roboty. Ta robota była potrzebna i to z kilku powodów: „Kazałeś go topić? Dobrześ uczynił, bo jego łodyżki w wodzie odmięknąć muszą. Kazałeś go z wody precz cisnąć? Dobrześ uczynił, bo go trzeba suszyć. Po moknięciu owym kazałeś go kijami z paździerzy obić? Dobrześ uczynił, bo tę złą paździerz obić trzeba z łodygi, żeby ją uprawić. Kazałeś je zaś powtórnie kijami obijać? I toś dobrze uczynił, bo do trzeciej skóry len obić trzeba i kijem go wyłamać, żeby do włókna się dostać. Kazałeś mnie do lochu wrzucić? I toś dobrze uczynił, bo mnie tam żywiła dobra dziewczyna, którą-m oto nauczył, jak się włókno lniane przędzie i na płótno tka. A toś tylko źle uczynił, żeś to wszystko robił w gniewie i nie z wyrozumienia, ale z zapalczywości.” W swoich poszukiwaniach już natrafiłeś i zapewne natrafisz w przyszłości na wiele „paździerzy”. Obijaj je, obijaj i jeszcze raz obijaj, bo paździerzy ci u nas dostatek. Złapałeś melodię i rytm? No to – rebiata, pajechali! |
BALLADA O „KORSARZU” |
Był „Korsarz”, łódka mała, co dzielnie się spisała, Więc trzeba dać mu w dziób, co myśli sobie... Nie bity Tadek w ciemię, wiec puchar w PKM-ie Więc trzeba dać im w dziób, co myślą sobie... Lecz ktoś się widać nie bał i puchar im za..kosił. Więc trzeba dać im w dziób, co myślą sobie... Już mnóstwo lat minęło, od czasu, kiedy wcięło Więc trzeba dać mu w dziób, co myśli sobie.. Tak więc rzeczony Rysiek powiedział „Zdaje mi się, Więc trzeba dać mu w dziób, co myśli sobie... Nie bacząc na wakacje, rozpoczął Rysiek akcję. Więc trzeba dać jej w dziób, co myśli sobie... A Robert Hoffman rzecze: - „Opanuj się, człowiecze! Więc trzeba dać mu w dziób, co myśli sobie... Zaś Ryszard mówi: „Hola! Nie róbmy tu przedszkola! Więc trzeba dać mu w dziób, co myśli sobie... |
-------------------------------------------- Jak myślisz, Jurku, czy już wszyscy się na mnie obrazili? Pozdrawiam Janusz Zbierajewski |
500.000 TYS. MIL |
Drogi Jerzy! Mój dość mało służalczy (delikatnie mówiąc) stosunek do władz wszelakich jest Ci doskonale znany i nawet zastanawiam się, czy na nagrobku, który - mimo Twoich życzeń - jednak mnie czeka, nie zamówić sobie epitafium zaczerpniętego z Waldorffa: Muszę jednak, kierując się arystotelesowską zasadą Amicus Plato, sed magis amica veritas, dokonać sprostowania. Otóż Martelkoszamanowskie PT Autorstwo walnęło byka z powodu niedoinformowania. A było to tak: W poprzedni weekend szlajałem się po Zatoce na Zawiszy, wożąc niepełnosprawne dzieciaki ze szkoły nr 44 w Gdańsku, którymi opiekuje się również Gdańska Fundacja Terapii i Rozwoju. Był to już drugi taki rejs, bo pierwszy zorganizowałem dwa lata temu. Potrzebowałem do tego paru osób do obsługi statku, bo przecież dzieciaki na wózkach trapu mi nie zdejmą, cum nie wybiorą, żagli nie postawią. Rzuciłem na forum żegluj.net hasło w stylu : Pomożecie, towarzysze? I popatrz, co się działo: Wot, znaczit, Wania namolnik. Prosił, prosił i doprosił. No to woziłem! Od poniedziałku do piątku, według zasady: dzień bez czterech wyjść i wejść do portu Gdynia - dniem straconym. A w czwartek przyszedł Jego Wysokość Prezes i zaczęliśmy gadać na różne tematy marynistyczne, z tematem panny Maryni włącznie (a może przede wszystkim). Ponieważ coś się zgadało o stażach żeglarskich według nowych przepisów, prezes zapytał nagle: A właściwie jaki ty masz staż? - Widzisz - odpowiedziałem - będąc młodą lekarką...eee... znaczy młodym żeglarzem, jak każdy nuworysz pracowicie zliczałem mile, godziny, porty i inne takie duperele. Ułatwiały mi to ówczesne przepisy, które nakazywały wypełniać książeczki, wypisywać karty rejsu itp. Kiedy wylądowałem w 1981 r. na „Pogorii” i woziłem w tygodniowych rejsach małolatów z Bractwa Żelaznej Szekli, w ciągu jednego sezonu zapisałem dwie książeczki żeglarskie i postanowiłem oszczędzać lasy. No more książeczka! Mile zapisywałem jeszcze jakiś czas, ale po przekroczeniu 200 tysięcy też machnąłem ręką. He, he, 120 tysięcy mil to ja przepłynąłem w okolicach Poronina, w okresie plejstocenu, kiedy skończyło się zlodowacenie. - No ale ile masz za sobą tych mil? - koniecznie chciał wiedzieć prezes. - Hm, gdyby tak wziąć lata pływania, pomnożyć przez średnią liczbę miesięcy na morzu, potem pomnożyć przed 30 dni, potem przez 24 godziny, potem przez jakąś średnią prędkość, to wychodzi gdzieś tak koło pół melona. Może to jest 480 tysięcy, ale równie dobrze może być i 530. - A możemy przyjąć, że jest równo? - Ależ Bogusiu, prezesie kochany, ja ci nie wróg, a jaja Zbieraja to moja specjalność. Właśnie sobie przypomniałem, że półmilionową milę przepłynę jutro o 16.37. W tym momencie podszedł do nas druh komendant. - Tomek, jutro po ostatnim rejsie robimy imprezę Pół Bańki Zbieraja. - orzekł prezes tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Kurczę blade - zmartwiła się Jego Fluorescencja - a ja muszę właśnie jutro jechać do Warszawy. Taka impreza mnie ominie! Trudno, róbcie, a ja pchnę Zbierajowi okolicznościową telegramę. Niestety, nazajutrz pojawiły się tzw. obiektywne trudności. Nasza nieustraszona Marynarka Wojenna, z okazji Dni Morza, zaczęła demonstrować potęgę Najjaśniejszej na morzu. Przy brzegu w szyku torowym, podróżowały wte i wewte wszystkie trzy okręty wojenne. No, może trochę przesadziłem. Było ich chyba 5 albo i 6. Przy Skwerze Kościuszki stała Stena. Z góry śmigłowce odbierały chorych i dostarczały psychologów, z dołu Formoza odbijała zakładników z rąk terrorystów, na skwerze orkiestra robiła umpa umpa. Wejście południowe zostało zamknięte. Z przedostatniego rejsu wróciłem już wejściem głównym, za łaskawym zezwoleniem Kapitanatu, ale ponieważ stałe miejsce „Zawiszy” było już zajęte przez takie większe jachty, które strzelają, więc musiałem zacumować przy Nabrzeżu Kutrowym. I na tym się moja parodniowa włóczęga zatokowa skończyła. Rejs ostatni (ten z jubileuszowa milą) został odwołany. Ustaliliśmy z prezesem Witkowskim i komendantem Maracewiczem, że uroczystość Pół Bańki Zbieraja odbędzie się przy okazji najbliższego spotkania w jednym miejscu i czasie (jak w tragedii greckiej, nieprawdaż?) trzech elementów: Gdyni, Zawiasa i Zbieraja, co nastąpi po „Tolszipach” i „Zobaczyć Morze”, czyli na początku września. Jak więc widzisz, Drogi Jerzy, wynikające z niedoinformowania określenie „Martelkoszamanowe”: zabrakło w tym momencie na pokładzie przedstawicieli OZŻ czy CWM, choć o uroczystości byli poinformowani... jest nie całkiem prawdziwe. Nie tylko byli poinformowani, ale więcej: oni to wymyśli. I jeszcze komentarz do zdjęcia nadesłanego przez El-Szamana i Martelka: Otóż ten słodki ciężar (ściśle biorąc, powinienem napisać słodkie ciężary) który na zdjęciu podpieram własną łysiną jest własnością Moniki, ksywa Sokole Oko, niewidomej, wspaniałej dziewczyny, pogodnej, wesołej, zawsze uśmiechniętej i całkowicie samodzielnej. Pływała ze mną chyba cztery razy na Zawiszy i raz na „Borchardzie”, pływała na „Pogorii”, „Darze Młodzieży”. W opisanych wyżej rejsach zatokowych była wolontariuszką do obsługi statku. Miała popłynąć (i już popłynęła) na Zawiasie do Arhus, więc przyjechała wcześniej, popływać po Zatoce. A o Monice, pewnym kapitanie i pewnej Bardzo Ważnej i Zasłużonej Organizacji Społecznej to jeszcze napiszę. I to nie będą jaja Zbieraja. Pozdrawiam Cię serdecznie. Janusz Zbierajewski ![]() |
ANEGDOTY RÓŻNE |
W czasach średniego Gierka oddano do użytku nową fabrykę. Pod klucz. Fabryka ruszyła i... 30 procent planu. Jedna narada dyrekcji i aktywu społeczno-politycznego, druga... Żadnych wniosków. Zaproszono z Warszawy specjalistów od naukowej organizacji pracy, ergonomii i innych mądrości. Profesory i docenty obejrzały co trzeba i orzekły: Towarzysze, sprawa jest jasna. Popatrzcie na halę obróbki skrawaniem. Jedna ściana jest całkowicie przeszklona i jest to ściana południowa. 500 obrabiarek usytuowano tak, że robotnik jest oślepiany przez słońce i nie bardzo widzi te wajchy, którymi ma operować. Trzeba przestawić obrabiarki. Zamknięto fabrykę na dwa miesiące, odkopano obrabiarki z fundamentów, przekręcono o 180 stopni, zabetonowano. Fabryka ruszyła i... 30 procent planu. Jeszcze raz zaproszono specjalistów. No jasne - orzekli spece - przesadziliśmy. Teraz cień robotnika pada na pulpit maszyny i on dalej nic nie widzi. Trzeba - wicie, rozumicie - tak 90 stopni do okien, żeby światło z lewej strony.... itd. Zatrzymano fabrykę, odkopano obrabiarki, przekręcono, zabetonowano. Fabryka ruszyła i.... 30 procent planu. Znów narada ze specjalistami. Druga w nocy, w świetlicy zakładowej czarno od dymu z papierosów. Żadnych wniosków. W pewnym momencie odzywa się woźna, która podawała herbatę i kawę: - Panie dyrektorze, czy ja mogę coś powiedzieć? W czasach słusznie minionych dziennikarz przeprowadza wywiad z przedstawicielem przodującej klasy robotniczej: - Ci sądzicie o tym i o tym...?- No, jak powiedział towarzysz Gomułka .... to, to i tamto - A co sądzicie o tamtym i tamtym....? - Jak powiedział towarzysz Kliszko.... - A co sądzicie o owym i owym...? - Jak powiedział towarzysz Moczar.... - Chwali wam się, towarzyszu, że tak dobrze znacie wypowiedzi naszych przywódców, ale powiedzcie coś od siebie. Co, swojego zdania nie macie? - Swoje zdanie mam. Ale się z nim absolutnie nie zgadzam! O, O, gupia Malyna, gupia Malyna... chciała mieć płytki - zaprosiła „fachowca”. Przestroga: Przez kołchoz przepływała rzeczka, na rzeczce był bród. Wszyscy jeździli przez bród i było dobrze. Aliści w Moskwie zapadła decyzja o budowie mostu w kołchozie. Most zbudowano, nastąpiło uroczyste przecięcie wstęgi i delegacja z Rajkomu się rozeszła. Drogą jedzie samochód ciężarowy, wjeżdża na most, most się wali i samochód wpieprza się do rzeki. Obok, na brzegu, siedzi pastuch kołchozowy, pilnujący pasących się krów. Popatrzył na to wszystko ze stoickim spokojem i powiada: „Wot, durak! Most widit i jediet!” Wróciłem ci ja „Zawiasem” z Wielgiego Muerza i co ja czytam: Sugerujesz, że COŚ JESZCZE można sp...lić w polskim żeglarstwie morskim? O naiwny Święty Jacku z pierogami! Wychodzę Ci ja „Zawiasem” w minioną sobotę do Karlskrony. Zaprosiłem dzielnych przedstawicieli władzy, która pilnuje naszych granic. Władza przyszła w składzie trzyosobowym: Baba - sztuk 1 i chłopy - sztuk 2, w tym jeden szef. Szef rzucił okiem na listę załogi i dokumenty i - z bezbrzeżnym smutkiem w oczach stwierdził, że ja oraz mój były małolat, a od stycznia pełnolat Piotrek, (ksywa „Młody Zbieraj”) nie możemy przekroczyć granicy morskiej RP, bo mamy dowody osobiste, a przepis mówi, że członek załogi może płynąć wyłącznie na paszport, albo zawodową książeczkę żeglarską (seamans book). Co innego pasażer. Ten może! - To znaczy - mówię, jak my tu z Piotrkiem będziemy pasażerami - to nas pan wypuści? - pytam. Poszłem byłem do nawigacyjnej, wsadziłem dyskietkę z listą załogi do komputra i metodą znaną niektórym piszącym w tej grupie, czyli ctrl+C i ctrl+V wyrzuciłem siebie i Piotrka z góry, przenosząc na sam dół listy. Magdzie Jabłonowskiej wybiłem z głowy, (pardon, z listy) że będzie oficerem i mianowałem ją kapitanem, siebie zdegradowałem do stopnia „pasażer”, Piotrka też. Po trzech minutach przyniesłem bumagę do mesy, gdzie siedziała Wadza graniczna. Szef na koniec bardzo serdecznie mi podziękował za sprawne rozwiązanie trudnego problemu. Wadza wyszła z jachtu, a ja z portu. Oświadczyłem załodze, że ma sobie radzić sama, a mnie może pocałować w... wysokie czoło, bo ja, jako pasażer, kładę się w koi na dowolnie wybranym boku i proszę, aby stewardessa, może być nawet ruda, przynosiła mi kawkę do wyra, bo nie będę się wysilał łażeniem do mesy. To męczy! Jak widzisz, dear Jacku, jest jeszcze parę rzeczy do sp... Natomiast zaletą przeżycia 45 lat w realnym socjaliźmie jest ugruntowane we mnie przekonanie, że do każdego kurestwa można dorobić ideologię i jak nie tędy, to owędy. Aha, gdyby ktoś nie wiedział, o co tu poszło, wyjaśniam, że wadzy pomylała się ustawa o zatrudnieniu na statkach morskich z ustawą o kulturze fizycznej. Pozdrawiam Pasażer (dawniej kapitan) Janusz Zbierajewski Grzesiek napisał: Oo, czy to chodzi o tą aferę, kiedy to Anglicy mieli liczne problemy natury technicznej (jak tu poszkodowaną wynieść z dołu na pokład Pogorii), i medycznej (co z tą kostką zrobić), i ogólnej (czy ona musi jeszcze w szpitalu leżeć)? Harry Haller napisał: O to właśnie chodzi. Zapakowali ją, jakby mieli ją taszczyć na Everest, targali chyba w ośmiu (nie powiem - była to najbardziej profesjonalna część całej afery, sami paramedics, tak przejęci swoją rolą, że na starość będą wnukom opowiadać o wielkiej akcji ratunkowej na Pogorii). Mi przy wsiadaniu do karetki rozłożyli stopień, abym się przypadkiem nie potknął i zębów nie wybił (wiadomo, za każdym rogiem czai się adwokat ;p ). Jaja to były w szpitalu. Na kozetce obok leżał gość z podejrzeniem zawału - też sobie poczekał. Jak opuszczaliśmy w środku nocy szpital to gość dalej czekał na lekarza (trafiliśmy do szpitala późnym popołudniem i ten gość już tam leżał). Po kilku godzinach oczekiwania ktoś wpadł na pomysł, że można zdjęcie RTG zrobić. Kaji powiedziała, że najlepiej to dzisiaj niech już nogi nie obciąża, a od jutra spokojnie może zacząć chodzić. hehehe Fajnie było.
W dwa dni potem przerabiałem angielską służbę zdrowia na nodze Kaji. To wszystko, co opisał wyżej Leszek - to święta prawda, a właściwie 10% świętej prawdy. Paramedyków zjechały się trzy czy cztery karetki. Chłopaki przejęte rolą wytargały Kaję z dołu i zapakowały w jedną z tych karetek. Posłałem na wszelki wypadek z nimi Leszka, bo to i doktor i szprecha swobodnie w języku tutejszych aborygenów. Sam zaś, z absolutnie czystym kapitańskim sumieniem udałem się byłem na drugą stronę kanału, bo właśnie na HMS „Warrior” odbywało się uroczyste przyjęcie dla wszystkich Cuttysarkowskich kapitanów, od Kruzenszterna po małe jolki. Gospodarzem był lord major Portsmouth do spóły z Drugim Lordem Admiralicji (bo Pierwszym jest premier, ale Tony był czymś zajęty). Zadęcie - ho, ho. Nieszczęśliwie droga do motorówki prowadziła obok „Iskry”, więc stojący na pokładzie nieustraszony dowódca tegoż okretu, czyli Robert, który urwał się z przyjęcia parę minut wcześniej, zaciągnął mnie do siebie, gdzie miło spędziliśmy coś koło pół litra czasu, no i już około pierwszej Robert dał mi swojego matrosa z pontonem, żebym mógł się jakoś dostać na drugą stronę. Wlazłem na „Pogorię” rzucając grzecznościowe (ma się tę kindersztubę) pytanie wachtowemu „A jak się czuje Kaja?”. Naiwny, myślałem, że pytam retorycznie. A tu kupa ludzi na pokładzie na wyrywki zaczyna mi tłumaczyć, że do tej pory(!!!) Leszek z Kają siedzą na korytarzu szpitalnym i jeszcze żaden medyczny pies z kulawą nogą się nimi nie zainteresował, choć Leszek podobno regularnie co kwadrans kogoś opier... no, znaczy zwraca uwagę. Dostałem (ja, niespotykanie spokojny człowiek) lekkiej piany na pysku. Dorwałem któregoś z oficerów. Głowy nie dam, ale chyba trafiło na Jasia Nedomę (Jasiek, potwierdź albo zaprzecz!). Jasiek ma zaraz zadzwonić do Leszka, żeby uzyskać najnowszy komunikat z pola walki zdrowotnej, a bosman, czyli Gafel ma natychmiast wyrychtowac naszą motorówę, bo jak się okaże, że oni, tzn. Kaja i Leszek jeszcze tam siedzą, to ja wracam na HMS „Warrior”, dorywam się do mikrofonu i całą moją opowieść zakończę słowami, że jeśli Lord Mayor nie spowoduje, że w jego szpitalu (bo to był miejski szpital) jakiś weterynarz nie zajmie się moją załogantką w ciągu najbliższych pięciu minut, to zaapeluję do wszystkich kapitanów o bojkot jutrzejszej wielkiej parady na kanale Solent. Draka byłaby jak stąd do Murmańska, ale takie problemy zawsze koncertowo olewałem. Nie będzie byle angielski weterynarz lekceważył mojej chorej załogantki. Angoli uratowało to, że kiedy Jasiek dodzwonił się do Leszka, ten oświadczył, że właśnie weterynarze obejrzeli Kaję, stwierdzili, że jest dobrze i zapisali ambitną terapię, w postaci - bodaj - altacetu. Leszek sam opatrzył Kaję i... okazało sie, że w całym szpitalu nie ma karetki, żeby ich odwieźć na „Pogorię”. Czyli róbta co chceta. W wersji angielskiej - paszli won i nie mieszat'. Na szczęście przed ich wyjazdem dałem z kasy okrętowej Leszkowi 20 funciaków (just in case). Leszek wziął taryfę i przywiózł Kaję na statek. Morały: Pozdrawiam Janusz Zbierajewski O kurczę blade! Czego to się człowiek nie dowie z internetu! I zdrowe, i porywiste, i SW, i 8 a momentami 9, i groziło wyrzucenie na plażę, i statki ratownicze się bały. Po prostu horror okrutnego morza. No, ale ja posypuję truskawki cukrem. Wyszedłem Zawiasem (zobaczyć morze) z Kilonii wczoraj po kolacji. Niemieckie wetterdiensty straszyły 10 B ze szkwałami „o sile orkanu”. Fakt, o 5 rano przydzwoniła dycha. Żadne SW. Miało być czyste W i było. Jechało się dość komfortowo, tyle że po Marszałkowskiej, pełnej statków i trzeba było jeszcze tego towarzystwa unikać. W południe skręciłem w stronę Sundu, co by dojechać do Kopenhagi. Na kilkanaście mil przed Falster usłyszeliśmy Mayday relay. Jakiś statek przekazywał do Sweden Rescue wiadomość, że rosyjski katamaran „Tornado II” złamał maszt (maszt, a nie stery) i dryfuje. Z ludźmi wszystko ok, ale proszą o zholowanie ich. Kiepska była słyszalność tego statku, więc Rescue kilka razy pytało o pozycję. Kiedy okazało się, że jest to kilkanaście mil od nas, złosiłem akces. Mogę tam być za półtorej godziny, a u-boota mam takiego, że pociągnie wszystko, łącznie z ruskim katamaranem. Rescue podziękowało, ale postanowiło nie skorszystać z naszej pomocy, bo okazało się, że podana długość (13st 04 min) była błędna. Naprawdę ich długość wynosiła 13st 40 min, czyli byli od nas o ok 30 mil. Potem zaczął się cyrk. Rescue informowało, że podejmie ich statek rosyjski. Jego kapitan wygłosił przemówienie do załogi katamarana, że najlepiej będzie, jak poczekają, aż dotrze do nich ratowniczy statek radziecki (słowo, tak powiedział, Nedoma i Tajchman świadkami). Potem Rescue powiedziało, że pójdzie do nich statek ratowniczy, a jeszcze później - że jednak wysyłają śmigłowiec. I na tym akcję w eterze zakończono. Podsumowanie: Wiało 10 ze szkwałami 11 z czystego W. Gdyby im przyszło dryfować, mieli by cóś koło 2-3 dni do wylądowania na Bornholmie. Jureczku, jak Twoje kapitany od statków ratowniczych są takie fachury, to może by zmienili zawód. Aha, tylko im nie mów, że chciał na nich odwalić robotę taki polski wariat na statku żaglowym z połową załogi w postaci niewidomych. Oni Ci w życiu nie uwierzą i wyjdziesz na kłamcę (nielustracyjnego!!!) ;-))) Pozdrawiam z Kopenhagi Janusz Zbierajewski PS. Tam dalej gwiździ (o 2 stopnie mniej) a tu zacisznie i piwo dobre dają. PS2. Poprzednie załogi „zobaczyć morze” narzekały, że nie przeżyły prawdziwego sztormu, no JKM Neptun był wyjątkowo dla nich łaskawy. Ta obecna załoga już w Amsterdamie wyraziła chęć takiego przeżycia. No to mieli! Moja firma bidna, ale solidna. Klient zapłacił - klient ma! No co, dychy im będę żałował??? PS3. Wielbicieli niejakiego Romualda Roczenia (ksywa Roman) informuję, że wyżej zapodany płynie z nami. Na nim ta dycha nie zrobiła wrażenia, bo w swoim pierwszym z życiu rejsie przeżył jedenastkę. Za zeszłoroczny rejs „Zobaczyć morze” dostałem nagrodę specjalną w Rejsie Roku. Za styczniowy rejs na „Pogorii” w niewidomymi - zostałem op...ny przez Wysoką Komisję Rewizyjną STAP-u za uprawianie niedopuszczalnej samowoli (Zbierajewski zabrał jakichś tam niewidomych bez zgody Zarządu! Skandal!!!). W bilansie wyszedłem więc na zero, zgodnie z zasadą, że u nas jednego dnia dają ci order, a drugiego kopa w dupę, żeby ci się we łbie nie przewróciło. Tak więc zaczynamy od początku. Żeby dobrze zacząć - wyszliśmy w morze trzynastego. Mieliśmy w planie Kilonię, Kanał Kiloński i Cuxhaven, ale cóś mnie tkło. Przeca zara sie zacznie Kieler Woche. Zadzwoniłem do hafenmajstrów w Kilonii. A oni: Master, zgłupłeś? My tu już mamy ponad tysiąc jachtów. Przypłyń Optymistem, to może cię jakoś upchniemy, ale tym twoim pancernikiem? Zadzwoń za tydzień - pogadamy. No to skręciłem w prawo (od pewnego czasu jest to słuszne ideologicznie) i wlazłem w Sund. W Kopenhadze było miło ale lało jak cholera. Mieli my stać ze dwa dni, ale po pierwszym dniu lania wszyscy mieli dosyć, no tośmy wyszli. Chciałem wleźć do zamku Hamleta, ale dalej lało, no to poszli my przez cały Kattegat. Rozpogodziło się - to zaliczyliśmy Skagen, potem na szagę przez Skagerrak i Północne do Ijmuiden, a po prześluzowaniu się - do Amsterdamu. Tam zmieniła się załoga. Powrót był „dołem”, tzn. Helgoland, Kanał i Kilonia, a potem Kopenhaga. Kolejne załogi z „zobaczyć morze” narzekały na zbyt łagodne wiatry i stany morza. Wszyscy marzyli „ech, żeby tak jeszcze przeżyć jakiś sztorm”. No to im załatwiłem. Klient zapłacił - klient ma. Naś klijeń naś pańńńń!! Wyszli my z Kilonii przed wieczorem - nad ranem przywiała dycha. Po paru godzinach przedarłem się przez wały wody na śródokręciu, wlazłem do kubryku. W odróżnieniu od sondy „Pathfinder” na Marsie - odnalazłem śladowe oznaki życia. Znaczy - jest OK. Można płynąć dalej. Resztę załatwi szlauch z wodą w porcie. Po drodze były atrakcje typu Mayday relay. Pisałem już o tym. Chciałem zostać przy okazji bohaterem, ale znowu, kurczę, nie wyszło;-(( Z Kopenhagi już żabi skok do domu. Była jeszcze jedna atrakcja o 6 rano. Spotkały się trzy legendy: „Dar Młodzieży”, Zawias i Przylądek Rozewie. Minęliśmy się przy Rozewiu z Darem, który wychodził do Arhus. A na wysokości Helu wyszły nam na spotkanie „Bury Kocur” z „Tequillą”. Apacz marzył, żeby zostać kapitanem z jajem, to mu ciepłem kurze jajo na „Tequillę”. A co mu będę żałował! Refleksje: 1. Za oficerów miałem różnych Tajchmanów, Nedomów, Kluczków, Stańczyków, Bodziów i innych takich (oraz inną taką, bo to była Jagódka), więc mogłem wysypiać się do woli. 2. Pływanie z niewidomymi - to małe piwo, ale pływanie z załogantem o ksywie Sopel - grozi śmiercią, kalectwem, zagładą całego statku, zamienieniem się w Latającego Holendra itp. Człowiek-demolka to przy nim cienki Bolek. Sopel jest Demiurgiem Destrukcji. Jak podszedł do dzwonu, żeby wybić szklanki - urwał się fał dzwona z całym sercem, jak podszedł do bomu bezansztaksla - ten pękł na całej prawie długości. Demolował wszystko, do czego podszedł. To znaczy - nie on demolował. To się samo demolowało na jego widok. I nie przestało po zakończeniu rejsu. Już w Gdyni, rano, obok Zawiasa stanęła „Iskra” i odbyły się uroczystości chrztu nowego marwojowskiego nabytku: „Admirał Dickman” oraz pożegnanie obu jednostek przed wyjściem na Tall Ship Races. Nagłośnienie, orkiestra reprezentacyjna MW, admirał Dyrcz i w ogóle. Trawa wymalowana - rzecz jasna - na zielono. Tuż przed uroczystością przyszły chłopaki z Marwoju, które nagłośniały, czy nie mogą pożyczyć prądu od Zawiasa, bo się nie mogą dostać do swojej skrzynki. Mogą, jasne. Jadę zaraz na stadion. Podobno jeszcze czynny. Kupię kałacha. Na następnym rejsie dam go trapowemu z kategorycznym poleceniem, że jak w promieniu 100 m od Zawiasa zobaczy Sopla, ma pojechać ogniem ciągłym. Ewentualne straty w postaci paru staruszek i nieletnich dzieciątek są - per saldo - i tak mniejsze, niż ewentualne wyczyny Sopla.;-)) 3. Stan stanu osobowego na koniec rejsu: jeden przydzwonił łbem w futrynę (stalową). Guz wielkości jaja i rozcięta skóra. Drugi przydzwonił kolanem w poler. Kolano spuchnięte. Trzeci (onże Sopel) wylał czwartemu gorącą kawę na łapę. Łapa w bąblach. Piąty obierał pyry i zaciął się nożem w palec... itd. itp. Wróciłem właśnie z imprezy pt. „Szocik-kojocik oblewa plastik”. Tzn. impreza w 10 B jeszcze trwa, to ja się urwałem. Najpierw było testowanie pływalności patentu (w końcu jest to patent morski, więc zdolność do pływania jest jakby uzasadniona). Zespół testatorów (w którym i ja - mówiąc językiem Zagłoby - pars magna fui - przeprowadził badania naukawe, z których wynika, że nowy patent pływa. O, pardon, to banał. Naukowo mówiąc - posiada pływalność dodatnią. Czyli - na jeziorach można go wrzucić do wachy i robić manewr „patent za burtą”. Korzystanie jednak z patentu kojota na takim - weźmy - Zalewie Z. Jest przerostem formy nad treścią. W końcu jest to dokument morski. Niestety, w 10 B boleśnie dał się zauważyć brak wody morskiej, zaczęliśmy więc robić badania naukawe nad innymi cieczami, dostępnymi bez trudności w wyż. wym. tawernie. Nasze badania wykazały, że nowy patent zanurzony w piwie - TONIE! Leży, jak jaki głupi na dnie kufla! Już-już-żeśmy się ucieszyli, że jest pretekst, żeby spić Szota (no bo dopóki nie opróżni kufla - nie będzie miał patentu, przecież nie jest aż takim chamem, żeby pchać brudną łapę do kufla z piwem). Aż tu - siurpryza. Mniej więcej po 48,68 sekundy patent zaczął się pokrywać bąbelkami i już po 1 minucie i 55,34 sec. wypłynął był na powierzchnię!!! Przyszli magistranci - oto temat ambitnej (i przyjemnej ze względu na badania empiryczne) pracy magisterskiej: Wkład ministra Lipca i PZŻ w uwalnianie CO2 z piwa „Warka”. Byliśmy gotowi ambitnie prowadzić dalsze badania, aż do habilitacji włącznie, ale nagle przylazła Stara Zientara i zepsuła nasze osiągnięcia naukawe swoją głupią ciekawością. - Jaki masz numer patentu? - zapytała Zientara Szocika. W tawernie powiało grozą. Ci, którzy już byli leciutko naprani - wytrzeźwieli w mgnieniu oka. I znowu - cholera, całe pijaństwo na nic! Znaczy - na jednej imprezie spotkały się dwa patenty numer 33. Rozwiązań i wniosków z tej numerologicznej zagadki jest kilka: 1. Jeden z nich (Szot lub Zientara) kupił patent na bazarze Różyckiego. Pozdrawiam Janusz-niedokończony-docent-rehabilitowany-Zbierajewski Natasza napisał(a): 1. Czy ktoś pamięta, dysponuje wiedzą, bibliografią lub koncepcją, gdzie się zwrócić, żeby zdobyć informację GDZIE pływał „Zawisza” w latach 1979-1983. Ozłocę za „fakty autentyczne” - wspomnienia przygodowe. -------------------------------------------------- Janusz odpisał: Mówisz i masz :D Oto parę „faktów autentycznych”: Lata 1979-83 są akurat mało ciekawe. Na ogół oranie Bałtyku w tzw. rejsach krajowych. Z ciekawszych rejsów pamiętam tylko jeden, na Milenium Isle of Man, latem 1979. Tysiąc lat wcześniej geriatria rodowa usiadła se na milestonach i powiedziała: Okej bojs, od tudej bedymy siem nazywać Parliament. I tak im zostało. Z okazji rzeczonego Milenium Rząd Isle of Man urządził zlot żaglowców, ale nie wszystkich na raz, tylko kolejny żaglowiec był zapraszany na kolejne dwa tygodnie, więc wyspa miała Operację Żagiel przez cały rok. Popłynąłem tam na Zawiasie. Było fajnie aż do ostatniego dnia. Otóż dzień wcześniej (a staliśmy w Douglas, stolicy wyspy) pojawił się Amerykaniec, piosenkarz country, który koncertował był właśnie na tejże wyspie, wpadł w dziki zachwyt na punkcie urody Zawiasa (Really oldtimer equipped with unforgettable engine) i zaprosił całą załogę na swój koncert jutro wieczorem. Poszliśmy wszyscy oprócz wachty trapowej. Koncert skończył się gdzieś koło 2300. Opuściliśmy halę i szliśmy do portu pochyleni, pod katem 60 stopni. Gwiździło tak, że słynny dworzec w Kielcach wydawał się być oazą stojącego bez ruchu powietrza. Z niejakim trudem weszliśmy na pokład, bo wiatr był odpychający i Zawias stał przechylony (A wiatr na wantach piosenkę grał :D ) i nieco oddalony od nabrzeża na napiętych cumach i szpringach. Wywołałem UKF-ką Harbourmastera pytając, skąd się wziął ten wicher, bo wcześniejsze prognozy zapowiadały coś wręcz przeciwpołożnego. A szef portu na to, że nie ma pojęcia, bo według prognoz nic nie wieje! Bałem się, że jeśli oko tego lokalnego cyklonu przejdzie akurat nad Isle of Man i wiatr się odwróci - może mnie rozwalić o nabrzeże i żadne odbijacze tu nie pomogą. Postanowiłem z decyzją zaczekać do prognozy BBC nadawanej codziennie o 0030 na falach długich. Może czegoś się dowiem o tendencjach tego wiania. No i doczekałem się. BBC naukowo stwierdziło, że na Morzu Irlandzkim i Kanale nie wieje nic! Potem się okazało, że tym czasie huragan zatopił już kilkanaście jachtów biorących udział w Fastnet Race. Postanowiłem wyjść z portu. Poprosiłem hafenmajstra o jakiegoś mooring (właściwie unmooring) mana, bo wysadzenie kogoś na desant do oddania cum mogło się skończyć tylko jednym: desant pozostałby na nabrzeżu. Dzisiejsze podręczniki meteorologii opisują to jako największą pomyłkę w historii brytyjskiej meteorologii. O ile pamiętam - był to jedyny ciekawszy rejs w okresie, o który Ci chodzi. Rok wcześniej byłem Zawiasem na Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów w Hawanie, na zaproszenie naszego ówczesnego przyjaciela, El Jefe, czyli Comandante Fidela. Rok po Twoim zapotrzebowaniu czasowym, w 1984, Janek Sauer popłynął na Operację Żagiel z okazji 450-lecia odkrycia Kanady. Trasa - jeśli dobrze pamiętam - St. Malo - Las Palmas - Bermudy - Hamilton. Rejs ten potwierdził starą prawdę, że nigdy nie wiadomo kiedy dobry uczynek przekształca się w zły uczynek i odwrotnie. W Hamilton na Bermudach dwaj załoganci z Zawiasa podwędzili samochód i uszkodzili go. Miejscowa policja wsadziła ich do miejscowego pierdla. Regaty wystartowały, a Janek musiał zostać, żeby wyciągnąć z pudła załogantów. Po licznych interwencjach konsulatów w Kanadzie, USA i UK udało się, ale udział w regatach był już po ptokach, więc Janek podszedł „na krechę” do Kanady. Po drodze pojawił się silny sztorm, który zatopił „Marquesa”. Ich Mayday usłyszała „Smuga Cienia”, która przekształciła to w „Mayday relay”. Usłyszał to Janek i - niewiele zbaczając z kursu - trafił na miejsce katastrofy i uratował ostatnich 9 rozbitków, w tym 8 żywych. Wracając 3 lata temu z Bermudów, natrafiłem w Horcie (Wyspa Faial na Azorach) malunek „Marquesa” na falochronie upamiętniający jego wizytę, i domalowane później, po katastrofie, epitafium. Fotka jest tu: A w 2009, w 25-lecie katastrofy zjechali się do Gdyni niemal wszyscy żyjący uczestnicy tego pamiętnego rejsu. Ja akurat miałem wymianę załogi „Zobaczyć Morze”, czyli wymieniałem jednych widzących inaczej na innych widzących inaczej :D A co do „wybierania wolności” - Sąsiadowi i Krzysiowi pomyliły się epoki. W okresie, o który chodzi Nataszy - Waldek Mieczkowski latał w krótkich majtkach. Swój pierwszy rejs na Zawiasie odbył właśnie w 1984 i był uczestnikiem ratowania załogi „Marquesa”. Jako kapitan popłynął do Kanady w dziesięć lat później. Rzeczywiście zeszło mu kilku załogantów, ale nie była to tzw. ucieczka, tylko zejście zaplanowanie i przygotowane, żeby sobie trochę posiedzieć w Kanadzie i Stanach i zarobić tzw. parę złotych w zielonych. U nas już zapanowała Najjaśniejsza Rzplita, wiec nie było po co uciekać. W czasach słusznie minionych też w zasadzie nie było ucieczek politycznych (mówię o Zawiasie). Pierwsze zejścia były w czasie rejsu dookoła świata. Dla niewtajemniczonych: Pierwsze dwa etapy prowadził Janek Ludwig, następne dwa, azjatyckie (Singapur, Sajgon, Tajwan, Korea Północna, Chiny, Korea Południowa, Japonia - Nachodka - prowadziłem ja, a potem znów Janek. Po drodze zmienił się u nas ustrój, na Zawiasie zabrakło pieniędzy. Ja wpłynąłem do Phenianu (teraz to się nazywa Pyongyang czy jakoś tak) mając w kasie 102 dolary i 50 centów. A to była dopiero połowa drogi! Poratował mnie Komitet Festiwalowy (polski). Przyszedł na Zawiasa szef polskiej delegacji, świętej smoleńskiej pamięci Jurek Szmajdziński i powiedział, że komitetowi zostały jakieś pieniądze w tamtejszych wonach i nie maja co z nimi zrobić, bo to są - poza KRL-D - kolorowe papierki. Ostatnia spektakularną „ucieczkę” z Zawiasa wykonał niejaki Mieczysław W., już po tej stronie Atlantyku, w Kadyksie. Otóż Mieczysław W. popłynął, bo stracił robotę, ponieważ jego były szef, niejaki Lech W., określany przez ministra Urbana jako „osoba prywatna z wąsami”, też stracił robotę. Wszelako po jakimś czasie Lech W. powiedział słynne „ja nie chcem, ale ja muszem” i wezwał Mieczysława W. do roboty, żeby ten pomógł mu zamienić określenie „ja muszem...” na stwierdzenie „ja jezdem...” :lol: :lol: :lol: O rany, ale siem rozpisałem! Za darmo! To siem chyba nazywa grafomania :lol: :lol: :lol: Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Maria Wróbel napisała: Prowadzę pracę badawczą i szukam informacji o trudnościach, na jakie narażeni byli byli polscy żeglarze pływający po morzach w czasach PRL, szczególnie interesują mnie lata '60. Czy ktoś podzieliłby się ze mną swoim doświadczeniem lub mógł wskazać ciekawe artykuły lub książki na ten temat? Jaką procedurę musieli przejść żeglarze starający się o paszport i wizy do obcych portów? Jakie osoby stały na czele PZŻ i czy to ta instytucja była głównym decydentem w sprawach pozwoleń na pływanie zagraniczne? Co to za organ „Rada Kapitanów PZŻ”? W jakich latach istniała taka rada? Większość książek z tamtego okresu jest pisana ostrożnie lub w sposób odpowiadający komunistycznym władzom. Chciałabym poznać prawdę. Będę wdzięczna za pomoc. Maria Wróbel -------------------------------------------------- Janusz odpisał: Mario! Jeśli dobrze rozszyfrowuję skrót Twojego adresu e-mailowego - piszesz pracę na Politechnice Śląskiej. Firma jest poważna i zasługuje na poważną pracę, a nie na publicystyczny bełkocik ujęty w naukawą formę. Skoro tak - podjęłaś się katorżniczej pracy. Po pierwsze - czegokolwiek się dowiesz - weryfikuj, weryfikuj i jeszcze raz weryfikuj. Czytając to, co PT Koledzy napisali wyżej, sama chyba się zorientowałaś, że pamięć ludzka jest zawodna, mylą się nazwy instytucji i nazwiska, a legendy i przeinaczenia mają długi i w zasadzie niezniszczalny żywot. Sam wiem coś o tym. Walczyłem przez parę lat (dodajmy - bezskutecznie) z legendą o stajni dla konia na „Pogorii”. Naród wiedział lepiej. A dwa tygodnie temu dowiedziałem się od członka załogi, w „cywilu” pracownika Odpowiedzialnych Służb Najjaśniejszej Rzplitej, że w rejsie „Pogorii” na Antarktydę w 80 roku połowę załogi stanowili agenci KGB. On to wie na pewno, bo powiedział mu o tym jego szef, a on szefowi wierzy. Jak widać - głupota szefów jest ponadustrojowa. Swoją drogą, ciekawe, kto niby dorabiał w KGB? Geograf? Witek Zamojski? Kazio Robak? Krzyś Baranowski? Andrzej Marczak? Chłopaki, przygotujcie się! Zara bedzie komisja sejmowa! Już macie przerąbane! Do rzeczy: 1. Weryfikuj nawet źródła pisane. 2. Nie było tworu „Rada Kapitanów PZŻ”. 2. Osoby stojące na czele PZŻ. 3. Procedury: 4. Rejsy zagraniczne. Aha! W PZŻ istniała od „zawsze” komisja historyczna. Skontaktuj się z nią. Mają tam masę ciekawych materiałów. UFFF!!! Alem się rozpisał! Janusz Zbierajewski (Special edition for Iwa) 1. Barakuda. Długa, wąska, szybka, drapieżna. Wyjątkowo durne bydlę. Wystarczy ciągnąć cokolwiek, co błyszczy. Może być łyżka do zupy, byle z nierdzewki i z haczykiem na końcu. Draństwo, jak się złapie, głupieje totalnie i daje się lekko wyciągnąć, nie stawiając oporu. W smaku średnia. Kudy jej do śledzia! 2. Ryba, przy której Bogna Katarzyna dwojga imion - to cienka Bolkowa. Ona ma 5 nazw: koryfena, dorada, złocista makrela, po włosku - lampuga, a tu się nazywa mahi-mahi. Duże, złocisto-zielone stworzenie, które pod wodą osiąga w ataku do 50 węzłów. Dlatego ryby latające spier....ją przed nią w powietrze, bo w wodzie nie mają szans. Atakuje wszystko, co błyszczy i też głupieje po złapaniu. Wyciągnąć kołowrotem 12-kilowe bydlę - żaden problem. Bardzo smaczna, mięso delikatne po usmażeniu, ale daleko jej do śledzia. 3. Wahoo-wahoo. Bardzo podobna do barakudy. Odróżnić można tylko po tym, że barakuda jest srebrzysta z szarym grzbietem, a wahoo-wahoo ma od tego grzbietu szare pręgi do brzucha i wygląda jak zebra. Na haku walczy dzielnie i trzeba się trochę namęczyć żeby draństwo wyciągnąć. Mięsko - pycha, ale śledziowi nie dorównuje. 4. Tuńczyk. O, dzielne bydlę. Krótkie, pękate, kształt torpedy, ani grama tłuszczyku, same mięśnie. Ostry fighter. Wyciągnąć 8-kilowego tunę-fisha - to godzina ciężkiej roboty. Mięso smaczne, chociaż trochę za suche i zdecydowanie przereklamowane. Kudy mu tam do śledzia! 5. Węgorz. Trudny do złapania, bo to powolne draństwo, w czasie płynięcia (jachtu) nie może dogonić przynęty. Trzeba na postoju zarzucać wędkę. Smaczny w każdej postaci. Węgorz wędzony - najlepsza ryba na świecie. Zaraz po śledziu! anonim - zastanawiajacy sie jak np. Amerykanin uzywajacy slownika polsko-angielskiego przetlumaczylby „nie przywiązywać do czegos wagi”. Mój drogi Anonimie zwierzę Ci się: Nie chcę zawracać ci głowy bo w zasadzie nie dyskutuję z anonimem ale Ty jesteś równy chłop więc żeby przełamac pierwsze lody pójdę Ci na rękę i wyłożę Ci kawę na ławę chociaż gówno mnie to obchodzi Powiem Ci bez ogródek „nie przywiazywac do czegoś wagi” - to po angielsku: Wierzę, że podzielasz moje zdanie Pokój z Tobą Ja-nusz Zbieraj-ew-ski To było serio, a teraz pożartujemy: Puryści techniczno-językowi w narodach anglojęzycznych mają taki podział: Capstan - to kabestan o osi pionowej Praktyka językowa jest nieco inna. Określenia capstan używa się do urządzeń dużych, takich jak na Zawiasie, Pogorii czy na statkach. Ręczny lub elektryczny kabestan na jachcie - to windlass lub winch, używane wg zasady „co kto lubi”, bez względu na to, czy wciąga linę czy łańcuch. BTW: łańcuch kotwiczny - to po angielsku anchor cable, po amerykańsku anchor chain. Obie formy są zrozumiałe i nie jest błędem powiedzenie do Anglika „anchor chain”. Zrozumie! Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Roman Rumpel napisał: Czosnek w konserwie ma znaczenie wyłącznie smakowe, niech nikt nie liczy w jego wystarczające działanie bakteriobójcze. R co sie zastanawia z A czy robić takie słoiki, jakie wozi w góry, na wyjazd czerwcowy. ;) -------------------------------------------------- Janusz odpisał: Robić, robić, tylko potem uważać! Uwaga! Autentyk! Czas akcji: Zamierzchłe czasy, kiedy to śp. Janusz Sydow właśnie uzyskał patent kapitana bałtyckiego, a ja byłem jeszcze jsm. Mój przyjaciel i imiennik Sydow postanowił pozbawić się kapitańskiego dziewictwa wypływając w okrutne morze. Stwierdził przy tym, że on, jako typowy hedonista, lubi się wysypiać, więc ja muszę robić za pierwszego oficera. Tu nie od rzeczy będzie wyjaśnienie niektórym PT grupowiczom, że były kiedyś takie czasy, że jachtem dawało się dopłynąć nie tylko do Kalmaru, Karlskrony, Kłajpedy, ale również do Kopenhagi! Tak było! Mam na to świadków! Załoga dostała wcześniej polecenie zrobienia schabowych w wekach. I zrobiła. Któregoś tam dnia rejsu, kolejny załogant, na którego przypadł zaszczyt zrobienia obiadu, otworzył słój i - okazało się - że osoba robiąca ten specyjał puściła fuchę. Kawałek mięsa wystawał ponad smalczyk i - nie bójmy się tego określenia - leciutko zzieleniał. Zgromadzenie Ogólne Jachtu, po jakże ożywionej dyskusji uchwaliło, że trzeba to na kimś wypróbować. Jeden zje, a reszta odczeka, obserwując pilnie stan królika doświadczalnego. Kto ma być tym królikiem? Oczywiście pierwszy oficer. Skoro nie gotuje i nie zmywa garów, to może by się poświęcił pro publico bono... Ja się zgodziłem, stawiając tylko warunek, że muszę dostać tego największego schaboszczaka, żeby - w razie czego - krótko się męczyć. Słysząc to wszystko, Sydow oznajmił swoim niskim głosem, cedząc słowa: Reasumując: Romuś, rób weki na wyjazd, tylko po otwarciu sprawdzaj kolorek mięska;-)) Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Jak powszechnie wiadomo - w portach statki rdzewieją (dawniej gniły) a marynarze schodzą na psy! W miłym porcie La Coruna stałem kilka dni w oczekiwaniu na start do Tolszipów. Statek rdzewiał sam, ale brakowało mi spełnienia drugiej części zasady. Podjąłem więc wysiłki w tym kierunku. Samotne schodzenie na psy jest dość skuteczne, ale ja jestem bydlę towarzyskie, a załoga uczestniczyła była właśnie w jakimś crew party. Na szczęście przylazła panna Kasieńka (określenie panna w stosunku do mężatki i matki pięciorga drobiazgu jest pewnym - nie ukrywajmy - eufemizmem), redaktorka z telewizorka, która w towarzystwie operatorka podróżowała na „Darku” (znaczy – „Młodzieży”). - Kaśka! - zapodałem bezceremonialnie. - Postanowiłem zejść na psy. Przyłączysz siem? Udaliśmy się więc w stronę wyjścia z portu. Pierwsza psiarnia (no, znaczy, miejsce, gdzie się schodzi na psy) była sto metrów od bramy portowej, ale miała dwie wady. W środku Klimaanlage była kaputt, a na zewnątrz stoliki stały przy bardzo ruchliwej jezdni, więc trzeba by schodzić na psy w milczeniu, bo pogadać się nie dało. Tymczasem Kaśka jest gaduła, a ja - no, sami wiecie. Trawestując Pawliaka z Samych Swoich mógłbym rzec, że o mnie wszystko można powiedzieć, ale nie to, że ja milczek jestem. Schodzić na psy w milczeniu??? Wykluczone!!! Weszliśmy więc w wąskie uliczki starego miasta. A tu??? Rozkosz dla oczu. Psiarnie jedna za drugą. Jednak pobieżny rzut oka na sytuację uświadomił nam, że chyba cała ludność tutejszej Galicji postanowiła tego dnia zejść na psy, bo o wolnym stoliku nie było mowy! Na trzeciej, a może na czwartej uliczce znaleźliśmy wolny stolik na chodniku należącym do psiarni. Pokazałem barmano-kelnerowi dwa palce. W Polsce Ludowej oznaczało to, że zasłużony pracownik państwowego tartaku zamawia cztery piwa. Tubylec jednak zrozumiał mój gest właściwie. Po chwili przyniósł dwie szklanki środka na spsienie, ale dodał, że schodzenie na psy bez zakąski nazywa się po hiszpańsku alcoholismo, czy jakoś tak, a on jest generalnie temu przeciwny, więc gratis dorzuca dwie minibagietki z plastrami szynki. No tej, wiecie, co wisi pod sufitem miesiącami i za cholerę nie chce ani zgnić, ani spleśnieć, mniam, mniam. Kiedy pokonaliśmy pierwszy stopień spsienia, powtórzyłem dwupalcowy gest. Tym razem barmano-kelner przyniósł dodatkowo (też gratis – jak podkreślił) dwie małe kokilki z kawałkami ośmiornicy w pysznym sosiku. Przy trzecim stopniu spsienia – dostaliśmy większe kokilki z tuńczykiem, też w pysznym sosiku. Im bardziej schodziliśmy na psy, tym gratisowe zakąski stawały się większe i większe. Kiedy doszło do tego, że następny stopień spsienia połączony mógł być tylko ze schabowym z kapustą, postanowiliśmy zastopować to obżarstwo. Panna Kasieńka wygłosiła jakąś tyradę, że ona nie chce, żeby to, co ma tuż poniżej pleców, przypominało szafę dębową gdańską, a karmienie mnie jest czynnością pozbawioną jakiegokolwiek sensu. Już paru kucharzy na mój widok powzięło ambitne zadanie, że starego utuczą, a po miesiącu chcieli popełnić seppuku. Uiściłem, co trza (o rany, jak tanio!) i wyszliśmy. Idziemy sobie spokojnie w kierunku następnej psiarni, aż tu nagle na chodniku zaatakowała nas lodziarnia. Panna Kasieńka zapewne postanowiła siem zrewanżować. - Zbieraj, chcesz loda? – zapytała rzeczowo. Nie czekając na moją ostateczną decyzję, panna Kasieńka ustawiła się w kolejce. Ja stanąłem grzecznie z boku, aż tu nagle słyszę zza pleców: - O, pani redaktor, pan kapitan, witamy, witamy, zapraszamy… Odwracam się i co widzę? Sąsiedni stolik należy już nie do lodziarni, tylko do sąsiedniej psiarni, a tam siedzi czwórka kucharzy z „Daru Młodzieży”, którzy też właśnie tego wieczoru postanowili zejść na psy. Nie było wyjścia. Przyłączyliśmy się z panną Kasieńką do „Darowych” mistrzów patelni i dalej schodziliśmy na psy, teraz już w szóstkę. Kiedy po jakimś czasie wszyscy uznaliśmy, że już dostatecznie zeszliśmy na psy, postanowiliśmy wrócić w domowe, pływające pielesze. Po wyjściu z psiarni okazało się, że psiarnia jest na skrzyżowaniu uliczek, więc zaczęła się dyskusja – w którą z czterech stron świata ruszyć. Jedna uliczka szła pod górę, druga w dół, a dwie pozostałe – poziomo. Kucharze przekonywali nas (większością głosów), że należy iść pod górę, bo to jest ambitne, ale wyjaśniłem im, że skoro ja się im nie wtrącam, jak należy przygotowywać wołowinę w sosie prowansalskim, to niech oni mi się nie wtrącają do nawigacji. - Panowie! – powiedziałem. - Podstawowym kanonem nawigacji terestrycznej (od łacińskiego terra – ziemia) czyli tej, którą stosuje się na ziemi, a zwłaszcza w porcie jest zasada, że port znajduje się na ogół w najniższej części miasta, więc szukanie portu idąc pod górkę jest czynnością może i ambitną, ale pozbawioną większego sensu, no i męczącą. Dali się przekonać. Panna Kasieńka nie brała udziału w dyskusji. Poszliśmy uliczką wiodącą w dół i po pokonaniu dwóch zakrętów naszym oczom ukazały się dwa porty, no znaczy – port. Potem jeszcze była krótka dyskusja, jak odpowiedzieć na pytanie panny Kasieńki, który z tych dwóch „Darów Młodzieży”, które ona widzi, jest „Darem” właściwym. Pod burtą „Daru” pożegnałem zacną kompanię wychodząc z założenia, że czterech silnych (choć nieco osłabionych psieniem) chłopów wtarga jakoś pannę Kasieńkę po trapie. A ja udałem się na „Karolka” i – jak każdy porządny, rasowy pies, zwaliłem się na swoje legowisko. Tradycji stało się zadość! Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Było to w czasach tak zamierzchłych, że nawet Zbieraj wpisywał do książeczki rejsy, które odbył: ![]() Nawiasem mówiąc - wszystkie trzy rejsy miały swoją historię: Na Zawiasie - na Milenium Isle of Man (patrz port Douglas) - wyszedłem z portu w czasie huraganu, bo się bałem, że mi wichura rozpieprzy Zawiasa o nabrzeże. To był ten słynny nagły huragan, który w czasie Fastnet Race zatopił kilkanaście jachtów. Wystarczy wpisać w wujka gugla Fastnet 1979 i wszystko jasne. Wlazłem „Zewem” do Lubeki. 200 m pustego nabrzeża, stanąłem w dogodnym miejscu. Zdziwiło mnie trochę, dlaczego chcą stanąć przy mojej burcie, skoro maja kupę wolnego nabrzeża, ale co mi tam, niech stają. Wyszedłem po paru minutach na pokład i co widzę? Przy burcie stoi szkuner wielkości „Zewu Morza”, nazwa „Blue Sirius”, bandera (na oko) angielska a po pokładzie łazi trzech obwiesi w podartych dżinsach i takich samych swetrach. Łachudry, szmondaki i w ogóle morskie nurki śmietnikowe. Mówię do jednego z nich, żeby ten swój szpring przełożył nie tędy lecz tamtędy, a on na to, że niszt fersztejen Englisz. No to ja z tym samym tekstem do drugiego obwiesia, a on też, że niszt fersztejen. No to ja do trzeciego. Trzeci był fersztejen, więc poprawił, jak chciałem. Po paru minutach przyszedł do mesy ten trzeci obwieś i wyjaśnił, o co chodzi. - OK - powiedziałem. - No problem, znaczy siem, keine Frage :D Powiedziałem załodze, że załapaliśmy się wszyscy na krzywy ryj na dyskotekę. Entuzjazm był spory, bo było to w czasach (wyjaśnienie dla małolatów), kiedy obywatel PRL, wyjeżdżając poza granice tego radosnego kraju, mógł legalnie kupić w banku 5 dolarów. Niezależnie od czasu podróży, to znaczy - jeśli na trzy dni - 5 dolarów, jeśli na miesiąc - 5 dolarów. Nieco później miłościwie panująca socjalistyczna władza, w swej nieopisanej łaskawości, podniosła ten limit o 100 procent i można była kupić 10 dolców. Chłopaki pozakładały jakieś lepsze (w sensie - czyściejsze) dżinsy i czekamy. Przed ósmą zza pobliskiego magazynu portowego wyjeżdża taksówka, biały mercedes, za nią druga (biały mercedes) za nią trzecia (biały mercedes) i tak kolejne. Chyba sześć albo siedem. Z pierwszej wysiada nasz obwieś: Biały smoking, mucha pod szyją, odpieprzony, jak słynny stróż w Boże Ciało. Krzyknąłem pod pokład: Lord, zwany dotąd niesłusznie obwiesiem, wyjaśnił, że mamy jeszcze chwilę, bo on wie, że przyjechał za wcześnie, więc zdążymy się poprzebierać. Zawiózł nas do centrum miasta, gdzie na rzece Trave była zacumowana ogromna barka z siatkobetonu (budowana jeszcze podobno w czasie wojny, ale nie dokończona), zamieniona na „River Diskotek”, będąca własnością naszego dobroczyńcy. Właściciel przedstawił nas bywalcom dyskoteki, jako świeżo poznanych przyjaciół-żeglarzy aus Polen i było bardzo miło. Nazajutrz Helmut (bo tak miał na imię) przyszedł zabrać jacht i zaczęliśmy gadać przy butelczynie jakiegoś zacnego trunku. Otóż był to mieszkaniec NRD, który, w wieku 17 lat nawiał z raju towarzysza Honeckera do tego wrednego, kapitalistycznego NRF. Tam mu się powiodło na tyle, że ma River Diskotek, „Blue Siriusa” i trzy duże hotele w mieście. Ma jednak pewien istotny problem. W Enerdowie została jego matka-staruszka. O odwiedzaniu matki nie ma mowy, bo dla władz jedynie słusznej części Niemiec on jest zdrajcą i uciekinierem, a taki swołoczom wizy się nie udziela. Helmut z Mamusią Dobrodziejką wykombinowali więc taki sposób, że mamusia wykupuje raz w roku związkowe wczasy w socjalistycznej Bułgarii, a on tam jedzie jako kapitalistyczny turysta z Niemiec Zachodnich i mieszka w sąsiednim hotelu dla inostrańców już to w Warnie, już to w Słonecznym Brzegu. W związku z tym, chciałby się mnie poradzić, czy „Blue Siriusem” dałoby się przypłynąć do Polski. To by mu w znacznej mierze uprościło problem, bo do Stettin czy innego Swinemuende jest znacznie bliżej, niż do Warny. Powiedziałem, że to żaden problem. Rząd PRL chyba nic do niego nie ma, więc wizę dostanie. Mamusia też pojedzie ze związkami zawodowymi nach Volksrepublik Polen i powinno być dobrze. Pokazałem mu na mapach, jak wygląda całe przejście Świnoujście-Szczecin, gdzie może się zatrzymać. Okazało się przy tym, że na „Zewie” są gdzieś na dnie szuflady stare i od dawna nieaktualizowane mapy 21, 22 i 23, czyli całe przejście, więc mu je podarowałem. Helmut zrealizował swój plan. W następnym roku odbył rejs do Szczecina, po drodze zawinął do Trzebieży, gdzie się ostro zaprzyjaźnił z ówczesnym dyrektorem Bogdanem O. i spotykał się potem regularnie z matką w Polsce. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie przesadził. Otóż każda wizyta zaczynała się (i kończyła) odprawą graniczną i celną w Świnoujściu. Helmut urządzał z tej okazji dużą bibę, skutecznie upijając naszych funkcjonariuszy. Siebie zresztą też. Przyjaźń między Helmutem a naszymi służbami zacieśniała się coraz bardziej, zgodnie z socjalistyczną zasadą, że kwiat przyjaźni wtedy najlepiej kwitnie, kiedy się go dobrze podlewa. Aż nagle Helmut wpadł na pomysł, żeby - korzystając z tego, że w Polsce kontrola graniczna „Blue Siriusa” polega głównie na konsumpcji gorzały - przemycić kumpla z NRD, który też nieszczególnie kochał towarzysza Honeckera. Jak powiedział - tak zrobił. Kumpel przyjechał na wycieczkę do Polski, wsiadł na „Siriusa”, przed wejściem do Świnoujścia Helmut położył go w bakiście w mesie, która była przykrywana ławą do siedzenia przy stole i zaprosił WOP-istów i celników na odprawę. Funkcjonariusze wnosili kolejne „Prosit!” nie przypuszczając nawet, że 10 cm pod ich, pardąs, dupami, leży uciekinier z NRD. Pijaństwo zakończyło się, jak zwykle, postemplowaniem odpowiednich kwitów granicznych i celnych. Funkcjonariusze, odpowiednio znietrzeźwieni, wyszli z jachtu, Helmut z portu, a kumpel z bakisty. I dalej wszystko byłoby klawo, (no może poza tym, że rząd NRD szukałby długo swojego obywatela, który przekroczył granicę w kierunku Volksrepublik Polen i ślad po nim zaginął), gdyby Helmut nie zaczął się chwalić swoim wyczynem. Lokalna gazeta w Lubece zamieściła zdjęcie (sam widziałem) na którym w mesie „Blue Siriusa” kilku polskich celników i WOP-istów wznosi kieliszki, a podpis głosił, że ci idioci nie wiedzą, że siedzą na uciekinierze z NRD. Przez WOP i urząd celny w Świnoujściu przeszedł huragan połączony z tajfunem i cyklonem. Cała ekipa tych dwóch służb, która miała tego dnia dyżur, wylądowała w Bieszczadach, dając tym samym gwarancję, że już nigdy nie wypuści zagranicę jachtu bez dokładnej kontroli. A Helmut dostał bana na polską wizę. I znów musiał się spotykać z mamusią w Warnie. Wiele lat później spotkałem Helmuta, zupełnie przypadkowo, na ulicy w Lubece, do której zawinąłem - bodaj - „Rutkowskim”. Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Rzecz się działa 4 lata temu. Stałem zimą w Nelson's Dockyard (English Harbour, Antigua), robiąc za stangreta na pływającej karocy Jaśnie Pana. A że Jaśnie Państwa przez dłuższy czas nie było - wieczory (a tam są dłuuugie wieczory, bo słońce zachodzi koło szóstej) spędzaliśmy często w barze, nie bacząc na trudy dojścia do onego. Odległość od trapu do baru (zmierzona dokładnie) wynosiła 27,5 m. Przy tamtejszych temperaturach pokonanie takiego dystansu nie jest czymś banalnym. :D ![]() Aha, żeby nie było, że Zbieraj zawsze robi sobie jaja: Nie muszę. Jaja same się wokół mnie robią. Moje załoganty miały imiona Paweł i Gaweł. Nikt w całym English Harbour nie wierzył, że naprawdę. :lol: Któregoś wieczoru przysiadła się do nas sympatyczna para Maltańczyków (dobrze napisałem: Maltańczyków, nie maltańczyków), Karen i Chris. Było miło. W pewnym momencie, zwracając się do Karen, użyłem określenia: twój mąż, co Karen sprostowała, że to nie mąż. Są wprawdzie od dłuższego czasu parą, ale - jak by to określić - niekonkordatową. Chociaż noszą się z zamiarem pobrania. Spojrzała badawczo na mnie i powiedziała: Rzeczywiście, po paru minutach Devon wręczył mi dwie piękne obrączki zrobione z papierowych serwetek. ![]() Umówiłem się z nimi, że wpadną następnego dnia rano, to wykombinuję jakieś certyfikaty i bardziej trwałe obrączki. Pamiętając o zasadzie Rudy Krautschneidera, że nie wszystko da się zrobić, ale wszystko da się wydrukować, napisałem tekst certyfikatu i wydrukowałem na pociętej na dwa kawałki A4 mapy wejścia do La Valetty. Pociętej tak, żeby każde z nich miało połowę portu, co miało gwarantować trwałość małżeństwa, bo jak się rozwiodą - żadne z nich nie trafi do portu. ![]() A za obrączki (bardzo trwałe i błyszczące) posłużyły dwa małe cybanty kupione w sąsiedniej chandlerni. ![]() Aha, chyba mam dobrą rękę. Przed chwilą sprawdzałem. Karen i Chris nie wzięli dotąd innego ślubu. Mówią, że ten mój im wystarczy. A certyfikat podobno robi furorę na Malcie :rotfl: :rotfl: :rotfl: Pozdrawiam Janusz Zbierajewski |
Z FORUM ZEGLUJ.NET |
http://forum.zegluj.net/index.php |
Mareczku opisz proszę jak dokonałeś tej sztuki. Koniecznie tu opisz! Łukasz Szot ------------------------------- Ale to nie ja. To wiatr. ps. Z minuty na minutę niebo stawało się coraz brzydsze, jakby Niebiosa wyczuwały, że dzieło kuka Złotego za chwilę sprofanuje lakier na stołach. Na burcie trwało błogie lenistwo i załoga snuła sie niczym smród w gaciach kontemplując krajobrazy. Nie wiadomo, czy to rozczulający widok Rozewia, czy myśl o zbliżającym się objedzie tknęła Cypisa do działań. pss. Trochę później Franek Haber wytłumaczył mi jak powinno się interpretować niejednolitą szarość w jednolitej, otulającej całe niebo warstwie ołowianych chmur. Zanim Janusz zdążył wydziobać resztki kartofelków ze sweterka, to już byłem wysokiej klasy synoptycznym specjalistą od powstawania anomalii wiatrowych :-) Pozdrawiam ------------------------------- Nie wiesz? To proste. Otóż niejaki Grzywiasty: Więcej grzechów Grzywiastego nie pamiętam, ale już rozmawiałem z naszym proboszczem. Do spowiedzi wielkanocnej przyjmie Grzywiastego poza kolejką.;-)) Pozdrawiam ------------------------------- Marek jest skromny, To było powtórzenie manewru „szkwał na Mazurach”, tym razem wariant morski. Płynęliśmy już do domu zadowoleni z udanego rejsu, podziwiając odległą o 2 rzuty beretem plażę w Juracie i „ciemno ołowiane chmury” widoczne po drugiej, zatokowej stronie Półwyspu. Wiało niespecjalnie, więc Zawias szedł pod pełnym ożaglowaniem dodając sobie prędkości silnikiem. I wtedy nastąpiła dokładna ilustracja powiedzenia, że „jak oficer ma miękkie serce, to musi mieć twardą d..ę” Marek zwolnił całą wachtę na obiad i został sam ze sternikiem. Kiedy spod ciemnej chmury, która wyrosła przed dziobem dmuchnęło i przygięło „Zawiasa” na burtę nie było na pokładzie nikogo do awaryjnego zrzucenia żagli. Wachta nawigacyjna, w większości rozebrana z szelek, walczyła na dole w kubryku z lawiną rozpryskującego się arcorocu, ziemniaków, plastrów mięsa i sosu, latających noży, widelców itp. dodatków. pzdr. ------------------------------- Patrz pozytywnie:-))) Tak przechodzi się do historii, teraz wszyscy będą postrzegali Marka jako *tego który położył Zawiasa na burcie* a jeszcze trzy pokolenia do przodu młodzi adepci wstępujący na pokład będą karmieni tą opowieścią. Oczywiście z każdym rokiem przechył będzie wzrastał aż dojdzie do 180 stopni... Pozdrowienia ------------------------------- No i dzięki temu wiecie jak wygląda ostra jazda bez trzymanki na Zawiasie w wydaniu Grzywiastego;-)) Zbieraj - ze wspomnieniem kartofelków (z sosikiem, z sosikiem) na klacie. ------------------------------- A wspomnienie sprzątania tysiąca szplitrów z zastawy za pomocą miotełki i przewracającego się kubła,trzymając się jedną ręką stołu,bezcenne. Jurek ------------------------------- Jacek P pisze: Ależ skąd. Po sprzątnięciu nadmiaru żagli co sprytniejsi wrócili do konsumpcji wprost z dolnych koi prawej burty. Dobre było, miejscami - jeśli akurat dostało się pod śpiwór - nawet ciepłe. Acz wystąpiły niejakie kłopoty z określeniem, czy to zupa, czy drugie. Marcin 'Cypis' Kantorek JacekBol napisał(a): A kto to jest Kuracent? Jacusiu, właśnie zadałeś najgłupsze pytanie w swoim bogatym życiu :lol: A ostrzegał Wieszcz: Ale głowa do góry! Przygotuję Cię na spotkanie forumowe z Kuracentem. Spodziewaj się takiego tekstu: Ha, JacekBol! Co to znaczy? To chyba jakiś skrót. A jaki jest skrót od JacekBol? Chyba Jabol. Nie cierpię jaboli. Pijam lepsze trunki. A co to za firma Navsim? Co to może znaczyć? Nav - to chyba od Navigation, a SIM? To chyba taki czip do telefonu. Czyżby to znaczyło, że Navsim zajmuje się nawigacją telefoniczną? Czy w ogóle jest taka nawigacja? Drogi Jacku, Kuracent jest postacią wybitną. Jego osiągnięcia teoretyczne, praktyczne, analityczne i empiryczne trafiły już pod strzechy poezji. Poeci piszą o nim Dzieła. Oto przykład wybitnego Dzieła wybitnego Poety: Wszystko nam rośnie wszystko się zmienia, Docent Kuracent na seminarium I doświadczenia robiąc najdziksze Jedni się trudzą, inni im płacą, Są wprawdzie pewne uzasadnienia, Że w jej potomstwie się to utrwali Ale niestety, dziś w czasie tarła Jednak Kuracent nasz nie rozpacza, Teraz go śledzi, mierzy suwmiarką, Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Cypis napisał(a): Od teraz, jak mniemam, jak ktoś będzie zarzucał Kuracentowi brak logiki -- to też mu tak ładnie wytłumaczysz? :lol: Ależ Cypisku, po pierwsze primo - Kuracentowi zarzucano różne rzeczy, ale nie akurat brak logiki. Po drugie primo - nie powinieneś kpić z mojej logiki, bo żyjesz w mieście, w którym Fabryka Samochodów Osobowych leży w dzielnicy Pelcowizna, więc nazywa się „na Żeraniu”. Pływasz po Zatoce Gdańskiej, w której port leżący najbardziej na południe nazywa się Port Północny Żyjesz w mieście, w którym zachodnia część Ursynowa nazywa sie Ursynów Północny, a północna część nazywa się Ursynów Stary. Żyjesz niedaleko miejscowości Michałowice (obok Ursusa), w której ulica Raszyńska kończy się w polu, a ulica Polna prowadzi prosto do Raszyna. Używasz języka, w którym facet leżący między deskami nazywa sie nie deszczyk, lecz nieboszczyk, a jak coś szczy z nieba to nie jest nieboszczyk tylko deszczyk. W oparciu o powyższe (i liczne inne) dane, twierdzę, że logiczne jest, iż żeglarskie poniedziałki w TzH odbywają się we wtorki w Korsarzu. I tego siem bendem 3mać, mać, mać. I Ty, bezczelny Cypisie śmiesz twierdzić, że moja logika jest pokrętna???? :lol: :lol: :lol: Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Chyba założę nowy wątek: Pamiętnik znaleziony w zgliszczach Płyniemy. Kuk smaży placki ziemniaczane. Będzie mniam mniam. O kurczę, zapalił mu się tłuszcz na patelni! Gdzie jest gwizdek, bo muszę ogłosić alarm pożarowy. Aha, gwizdek jest w kamizelce ratunkowej, ale gdzie jest kamizelka? Aha, jako człowiek przezorny - mam ją na sobie. Jaki jest sygnał? Dwa krótkie i długi czy dwa długie i krótki? Chyba jednak to pierwsze, bo dwa długie i krótki oznacza „zamierzam wyprzedzić was z waszej prawej burty”, a ja nikogo nie wyprzedzam. O, cholera, kuk spieprza z kambuza. Ja też! Chyba jednak wyprzedzę go z jego prawej burty. To może jednak najpierw nadam dwa długie i krótki, a potem dwa krótkie i długi. Zaraz, zaraz, co pisał ten Szwarceneger, czy jak mu tam? Najpierw zamknąć dopływ gazu. Gdzie jest butla, aha, jest w bakiście. Muszę iść na rufę. O rany, na klapie bakisty siedzi sternik. Złaź z klapy, bo muszę się dostać do butli z gazem! Uważaj idioto, bo strzelisz rufę. Miałeś podnieść dupę, a nie rumpel! No, jest butla, ale cholernie głęboko. Nie sięgnę. Paweł, ty masz dłuższe ręce, chodź tutaj i zakręć zawór, bo ja nie sięgam. No, zawór zakręcony, ale pożar coraz większy. Właściwie, to dlaczego ten cały Szwarceneger każe zakręcać zawór na butli, skoro pali się tłuszcz na patelni? Muszę to przemyśleć! Teraz gaśnica. Nie, Szwarceneger nie pisał nic o gaśnicy. Ma być koc przeciwpożarowy. O rany, nie ma koca. No to mąka. Gdzie jest mąka? W szafce w kambuzie, ale szafka już się pali, jak się tam dostać? Jeszcze powinna być mąka w drugiej bakiście, ale nie ma!!!! Wszystkiemu winna na wredna małpa Leszczyna, która zabroniła zabrać 12 kilo mąki. I czy ja teraz mam gasić pożar???? Ratunkuuuuu!!! Jak sądzicie, czy można gasić pożar w kambuzie octem balsamicznym??? Cholera, Leszczyna ocet balsamiczny też wyrzuciła z jadłospisu. Co robić? Aha, to dzieło Lenina. Nie tylko, Czernyszewski też napisał „Co robić?” Jest przecież UKF-ka. Tylko czy mogę jej legalnie użyć? Czy mam przy sobie świadectwo SRC? Włączamy 16. Mejdej, panpan, sekurite, paracetamol, nadmanganian potasu, mąka krupczatka, czy ktoś mnie słyszy? - This is Polish Search and Rescue. May I help you? Co za bezczelny typ. Robi sobie jaja. Czyżby Zbieraj chałturzył na pół etatu w SARze? Huraaaa! Maciek znalazł jeszcze jedną torebkę z mąką. Zaraz ugasimy. Otwieram torbę i siup do kambuza w ten ogień. O rany, ale dupło! Wiedzieliście, że pył mąki jest wybuchowy??? Przecież to jest niezgodne z tym, co pisał Szwarceneger! W sumie - Leszczyna nie miała racji. Mąka jest na morzu bardzo przydatna. Do produkcji jachtów otwartopokładowych. :lol: :lol: :lol: Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Oho, zaraz stworzymy podręcznik „Jak zostać mistrzem regatowym w weekend?” (Special edition for Kuracent) Trzeba by zacząć od podstawowych definicji: Regaty - zmuszanie jachtu do pływania po określonej, na ogół bezsensownej trasie, w możliwie najkrótszym czasie, w towarzystwie innych robiących to samo. Gra kończy się zwykle kolizją, wywrotką, wypadnięciem za burtę, lub - w najlepszym wypadku - protestem złożonym w Komisji Regatowej. Macie jeszcze jakieś fachowe słowa do zdefiniowania? Chętnie pomogę. Bez oporów, bo się na tym nie znam :lol: :lol: :lol: Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Moniia napisał(a): Moniia napisał(a): Olek napisał(a): Marek napisał(a): Ech, małolaty analityczno-przenaukowione! A było to tak: Kiedy wróciłem byłem z wojny japońskiej, za moje zasługi położone w bitwie pod Cuszimą Jego Impieratorskoje Wieliczestwo Car Wszechrusi wynagrodził mnie sowicie. Wkrótce potem, za niewielką część tej nagrody nabyłem pojazd mechaniczny, nazywany Syrena 105 L. Litera L w tym przypadku oznaczała Luxus. Przejawem onego luksusu były odchylane fotele oraz wajcha do zmiany biegów w podłodze. Pojazd ów miał trzycylindrowy silnik rodem z pompy strażackiej (proszę się nie śmiać, to nie dowcip!). Silnik był dwusuwowy, więc zaworów nie trzeba było regulować szczelinomierzem :D , ale bydlę miało trzy świece. Świeca ma to do siebie, że po jakimś czasie przeskakująca iskra, zabierając z sobą mikrokawałki metalu, powoduje zwiększanie się przerwy między elektrodami. Przerwa się zwiększa, iskra słabnie, silnik rzęzi i prycha, znaczy nie jest najlepiej. W normalnych warunkach właściciel pojazdu idzie do sklepu, kupuje trzy nowe świece, wymienia stare na nowe i po problemie. No, ale tu wystąpiło coś, co połączyło Ser Robina i mnie. Otóż Sera problem świec dotknął na morzu, a mnie w realnym socjalizmie. Zgodnie z moja teorią, że na morzu - jak w socjalizmie: głodno, chłodno, rzygać się chce, a wysiąść, q...a, nie można, staliśmy się współtowarzyszami niedoli. On nie mógł nabyć nowych świec, bo na morzu nie ma sklepów, a ja miałem sklepy socjalistyczne, w których nie było świec. (Informacja dla małolatów: w całym Tesco nie było świec! :lol: :lol: :lol: ) Ser Robin rozwiązał problem naukowo i metodycznie: podzielił cale na funty, psi na fi, uwzględnił krzywą Napiera, całkę Legranda, współczynnik rozszerzalności wilgotnościowej celulozy itp. A że miał ryzę papieru - zrobił to, co zrobił, a cytuje jego osiągnięcia Moniia. Ja zaś, jako prosty chłop, nie mając ryzy papieru (informacja dla małolatów: w całym Tesco nie było papieru w ryzach :lol: ) wykręciłem świecę, dotknąłem obudową świecy bloku silnika i poprosiłem kumpla, żeby zakręcił starterem. Kumpel zakręcił. Moje podejrzenia okazały się słuszne. Iskra między elektrodami była ledwo, ledwo. Ja zaś, jako prosty chłop, nie mając ryzy papieru (informacja dla małolatów: w całym Tesco nie było papieru w ryzach :lol: ) wykręciłem świecę, dotknąłem obudową świecy bloku silnika i poprosiłem kumpla, żeby zakręcił starterem. Kumpel zakręcił. Moje podejrzenia okazały się słuszne. Iskra między elektrodami była ledwo, ledwo. Przystąpiłem do naprawy urządzenia. Wyjąłem świece z gniazdka w kablu, postawiłem na betonie i młotkiem (nie, nie żaden tam large hammer, czy inszy MPK, czyli Młot Pińć Kilo. Po prostu zwykły mały młoteczek) stuknąłem lekko parę razu w minusową, tę zagiętą pod kątem prostym elektrodę. Powtórzyłem operację z elektrodą przy bloku silnika i kumplem za kierownicą z kluczykiem w ręku. Iskra była wyraźnie silniejsza, ale jeszcze - na oko - za mała. Powtórzyłem całą operację łans egejn. O kurde, ale była iskra! Gdybym miał Kuracentowe kilo mąki - pół miasta bym wysadził! To samo zrobiłem z pozostałymi świecami. Syrena nabrała wigoru. Od tej pory (przez następne parę tysięcy kilometrów) przestała być skarpetą. To była Beżowa Strzała! Pantera Polskich Szos! A teraz, po dogłębnym zapoznaniu się z Kuracentowym problemem, mam pytanie: Chłopaki, nie wiecie przypadkiem, jakiej wielkości musi być szczelina między elektrodami świec „Syreny”? Bo ja do tej pory nie wiem. Aha, jeśli ktoś wie, niech uprzejmie zachowa tę wiedzę dla siebie, ewentualnie prześle te dane Kuracentowi, ale na PW. Ja nie wiem i dajcie mi spokojnie umrzeć z tą niewiedzą :lol: :lol: :lol: Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Milena napisał(a): Milenko, rozumiem, że rozbieranie świniaka masz zaliczone, ale przed Wigilią czeka Cię jeszcze - wg Twojej nomenklatury - rozbieranie karpia. Oto kilka porad w tej sprawie: 1). SPOSÓB PSYCHOLOGICZNY - podchodzimy do wanny, w której pływa beztrosko karp i znienacka pokazujemy mu kalendarz z zakreśloną czerwonym pisakiem datą 24 grudnia. 99,99% karpi umiera na zawał. 2). SPOSÓB NA NIE FAIR PLAY - idąc do domu z karpiem, udajemy, że niechcący siatka wpada nam pod nadjeżdżający autobus. 3). SPOSÓB DLA PALĄCYCH - wyciągamy korek z wanny i spokojnie wychodzimy na papierosa. 4). SPOSÓB WOJSKOWY - do wanny wrzucamy granat. Łuski zeskrobujemy ze ścian. 5). SPOSÓB TOWARZYSKI - rozpijamy z karpiem flaszkę, po czym tłumaczymy mu, że nie ma on już dalej po co żyć, ponieważ jego dziewczyna zdradza go z innym w wannie u sąsiada. 6). SPOSÓB DLA TCHÓRZLIWYCH - do wanny z karpiem wrzucamy włączoną suszarkę do włosów. Uwaga, należy upewnić się, że podłoga w łazience jest sucha. 7). SPOSÓB DLA SADYSTY - młotkiem ogłuszamy karpia, miażdżąc mu czaszkę, a następnie tasakiem odrąbujemy mu głowę. Możesz jeszcze próbować . . . UTOPIĆ karpia ! :D Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Wiedziony Waszym owczym pędem, też chciałem Wam złożyć życzenia. Niestety, dopadł mnie dzisiaj nagły i niespodziewany atak kuracentyzmu :evil: Ha, życzenia! Świąteczne! Ale jakie? Bożonarodzeniowe czy Wielkanocne? A może Noworoczne? Muszę sprawdzić w kalendarzu. Zastanówmy się przez chwilę: W radiu leci Andrzej Dąbrowski: „A w kominie szuru-buru...” Zadzwonił Grzywiasty. Skarżył się, że go Ruda objechała, bo kupił choinkę i nie zauważył, że ona (to znaczy choinka, nie Ruda) ma dwa wierzchołki. Zaraz, zaraz, co to ja miałem? Aha życzenia! No to Wszystkiego Najlepszego! :spam: :yellow: :green: :lol: Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Oto nowa, Kuracentowa wersja przeboju Alicji Majewskiej: Być z kobietą, być z kobietą - marzę będąc Kuracentem. Skipcio już przedstawił wszystkie swoje durne racje. Ach, z kobietą być nareszcie! Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Po paradzie wlazłem se do portu, bo organizatorzy przesunęli start o dobę. Podobno ma wiać na Biskajach jakiś straszliwy sztorm, ósemka, czy cóś. I kiedy już już witałem sie z gąską ....znaczy z keją, Kaukaz (kapitan Zawiasa) zaczął siem drzeć na UKF-ce, że mu U-boot odmówił współpracy i go znosi na skały. Znaczy - wiatr go znosi, a nie U-boot. Zmieniłem technikę manewrowania, ster w lewo zamiast w prawo, silnik wstecz zamiast naprzód i zamiast do kei to za falochron. Podeszli my do dryfującego bezwładnie Zawiasa, podali my linkę wyjętą ze speedlajna, wydali za nią wszystkie powiązane cumy, wzięli my Zawiasa na hol i wciągnęli do portu. Aha, natychmiast zjawiły się jakieś hieny, eee znaczy siem ratowniki i robiły wszystko, żeby im oddać hol, bo one som profesjonały, a ja - jak wiadomo - jakiś tam, panie, amator. Może i amator, ale cwany. Dogadałem się z Corunia Traffic, że przejmuję dowodzenie akcją, ale, rzecz jasna, pod ich świetlanym nadzorem. Oni zaakceptowali to, ale zażądali, żeby rozmowy prowadzić tylko na ich kanale roboczym. Obiecałem im, że co pewien czas będę im streszczał nasze polskie gadanie w języku langłydż. Im bliżej portu, tym bardziej hieny stawały się nerwowe, ale kiedy podpływały do Zawiasa, żeby przerzucić hol na nich, Kaukaz z kamienną miną oświadczał, że on tam tylko sprząta, a jego dyrekcja powozi tą karecą z przodu, a kiedy podpływali do mnie - ja ich pozdrawiałem staropolskim fakju. No i tyle. Tera przerzucam trochę towaru ludzkiego z Zawiasa na Karola, co by małolaty z Zawiasa poregaciły siem troszkę. Za godzinę wychodzę na start. Zawias zostaje i bendzie siem reperować, co jakiś czas potrwa. No dobrze, dobrze, i ja Was też :lol: Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Wojciech1968 napisał(a): Proszem uprzejmniem. To sie robi tak: The manual - How to use the tallship. 1. Stawia się żagle. Są dwie szkoły: od dziobu do rufy albo od rufy do dziobu. Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Po minięciu mety regat okazało się, że jest jeszcze parę dni do imprezy w Dublinie. Znaczy - przejechaliśmy trasę regat za szybko. :-( Jedni (Lord Nelson, Pelican of London) weszli do Waterford, inni (Pogoria) do Dun Laoghaire, Jeszcze inni (Chopin) poszli do Belfastu.
Ja postanowiłem iść prosto do Dublina. Musiałem się trochę poreperować po sztormie, a poza tym za parę dni mieliśmy wydać reception dla wszystkich kapitanów klas A i B, wszystkich polskich jachtów, ambasadora , szefów STI itd., więc trzeba było jakoś ten okręt przygotować. Dostałem od kapitanatu miejsce w części handlowej portu, za rufą ogromnego statku pasażerskiego. Cumy odbierał sam kapitan portu. Zaraz po zaproszeniu go na pokład dowiedziałem się, że jutro rano mam uczestniczyć w konferencji prasowej z kapitanami „tolszipów”. Rano okazało się, że ci kapitanowie tolszipów to „my we dwiech”: komendant urugwajskiego „Guayasa” i ja, bo innych jeszcze nie było. Jakaś nawiedzona pani redaktor zadała mi niezwykle inteligentne pytanie, jak ja to zrobiłem, że na prawie stuletnim, ciężkim, żelaźnianym okręcie wygrałem klasę B. Potrafi ktoś odpowiedzieć na serio? Bo ja nie! Przypomniałem sobie, co pisałem kiedyś u Kulińskiego, dopisując uzupełnienie jego locji. (dla leniwych: http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=948&page=15). Zrobiłem więc minę fachury od regat i z twarzą pokerzysty wygłosiłem spicz mniej więcej w tym stylu: Z mojego punktu widzenia najważniejsze jest po co płynę tam, gdzie płynę. W tych regatach było tak: Pierwszy etap kończył się w Lizbonie. Co mnie tam czeka? Butelka porto. Niezłe, ale ja wole chianti, bo wytrawne. E, tam, niech sobie inni wypiją. Drugi etap - do Kadyksu. Co ja tam mogę dostać? Butelkę brandy Veterano. Też niezłe, ale ja wolę koniak, nie mówiąc już o armaniaku. Trzeci etap natomiast kończył się tu, w Dublinie. Co mnie tam czeka? Oczywiście Whisky in the jar! Nie mogłem odpuścić. Jak się spóźnię, to ta banda konkurentów wyżłopie mi całą whisky i zostanie mi empty jar, albo - co gorsza - będę musiał pić jakieś burbonowate podróby w rodzaju Jacka Danielsa z Tennessee czy szkockiego Jasia Wędrowniczka. Może być jeszcze gorzej: The Dubliners pójdą już sobie do domu i będę musiał słuchać, jak smęci Tin Lizzy albo robi łubudubu Metallica. Nie mogłem do tego dopuścić, więc mimo sztormu postawiłem na masztach wszystko, co się dało i byłem pierwszy. Nie przewidziałem, że państwo redaktorstwo wezmą jaja Zbieraja na serio. Zacytowali te moje pierdoły w gazetach. Następnego dnia dostałem przeforwardowany z biura armatorskiego „Borchardta” taki e-mail: Temat: Invite for Kapitan Janusz Zbierajewski Hi, (nazwisko Alexis usunąłem) W ten sposób cała załoga uczestniczyła w koncercie Dublinersów i w odsłonięciu popiersia jednego z założycieli zespołu, Luke'a Kelly'ego, który zmarł w 1984 r.
A na koniec - kto lubi - niech posłucha: I morał: Ostrzega się wszystkich żartownisiów, że ich żarty mogą być wzięte na serio :lol: :lol: :lol: Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Motto z Brzechwy: Kiedyś się zaczął problem koszulki Zaczął Kuracent. Przyznam - dość mętnie: Kuracent napisał(a): A potem walnął z dość dużym hukiem: Kuracent napisał(a): Rurzowa Kasia wsadza trzy grosze: Katrine napisał(a): Kuracent sie skupił niby gracz Borusii i wystrzelił: Kuracent napisał(a): Potem się zadumał. Pyta głosem łzawym: Kuracent napisał(a): A na to Jasiński, Marian, nie Beniamin mariaciuncia napisał(a): Sąsiad tu natychmiast swe trzy grosze wtyka Sąsiad napisał(a): Ale żeby grafik projektował ślicznie Sąsiad napisał(a): Na co Imć Grzywiasty, który jest adminem Maar napisał(a): Na co znowu Sąsiad, piękny jak z obrazka Sąsiad napisał(a): Tu łagodny Robho (o ja cię chromolę!) robhosailor napisał(a): Ponieważ Kasieńka chciała granatową zosta napisał(a): Kolos, co na co dzień zwykł chodzić w polarze Kolos napisał(a): To było w październiku. Nie widząc efektu Kuracent napisał(a): Czy cały projekt jest już do olania? Kuracent napisał(a): Tu się włączył Zientek, a to kawał drania: Stara Zientara napisał(a): Kuracent się rozdarł, niby stary worek: Kuracent napisał(a): Warto zanotować w swym umyśle ciasnym, Czasem ktoś tam robił jakiś drobny krok Wojciech1968 napisał(a): A na to Grzywiasty, niby od niechcenia: Maar napisał(a): Widząc, że wyraźnie Grzywa go lobbuje Wojciech1968 napisał(a): I wszystko zaczęło się znów od początku: dudeusz75 napisał(a): I tu powstał wyraźny spór z Długim Który twierdzi: Dlugi napisał(a): Cyzia dała projekt, Sąsiad zmiany żąda: Sąsiad napisał(a): Słusznie, Sąsiad, chłop co nawet lubi gruppenseksy ZyciePoZyciu napisał(a): Grzywa czytał to w kiblu. Nie zdążył się wysrać Maar napisał(a): Jarkowi - jak widać - zaczęło to zwisać: ZyciePoZyciu napisał(a): Sąsiad stwierdził, że przecież to otwarte wrota: Sąsiad napisał(a): Na co chwycił w rękę słynny kaduceusz Wąski napisał(a): Było też innych opinii bez liku Narjess napisał(a): Tu kumpel Dudeusza nad wyraz się sprawił Wąski napisał(a): Ale nie! Nie zdzierżę! Walnę ze dwie lufy Wojciech1968 napisał(a): Pytanie, czy to wszystko w koszulkowym wątku? Sąsiad napisał(a): I jeszcze zapytał Grzywiastego gwarą: Sąsiad napisał(a): Pytanie jest głupie, Maar nie lubi chudej, Dlugi napisał(a): A za nim Milena: Ja Was znienawidzę! Milena napisał(a): I nagle wpadł Zdzicho, trafion samogonką: zdzicho napisał(a): Robho się wywnętrzył, skromnie i chędogo: robhosailor napisał(a): ------------------ ZRÓBCIE TE KOSZULKI! Pozdrawiam Janusz Zbierajewski pierdupierdu napisał(a): A ponieważ najważniejsza w postępowaniu medycznym wymiana informacji, więc, gdy paramedic jest jednojęzyczny, a - powiedzmy - lekarz na brzegu - innojęzyczny, może dojść do nieporozumień. Dlatego biurokraci z WHO ułożyli księgę szyfrów, dla niepoznaki nazwaną Międzynarodową Klasyfikacją Chorób ICD-10. Nieważny język, jakim mówimy. Jak by dziś powiedział Słowacki: Chodzi mi o to, aby kody giętkie Z pamiętnika ratownika: - Praca ratownika medycznego może być czasem Z56.5 (nieprzyjemna praca). - pomyślałem odwracając się na służbowym wyrku z boku na bok. Z całą pewnością Z56.3 (stresowe warunki pracy) wywoływały u mnie chroniczne G47 (zaburzenia snu), w związku z czym od trzech godzin usiłowałem zasnąć, wykonując rozpaczliwy G24.5 (kurcz powiek). - F95 (tiki), F95 (tiki), F95 (tiki) - sekundnik naręcznego zegarka tikał natrętnie, odpędzając R40.0 (senność) i F05.0 (majaczenie bez otępienia). - No jasna A00 (cholera)! Nie usnę. - pomyślałem poirytowany i czując upierdliwe R20.2 (mrowienie) w pośladkach, po raz nie wiadomo już który, wykonałem K56.2 (skręt jelita), D73.5 (skręt śledziony) i skręt reszty ciała w sprawnym obrocie „na drugi boczek”. - A w sumie mogło być gorzej... - dumałem patrząc na ledwie majaczące w mroku puste łóżko kolegi z zespołu, u którego F43 (ostra reakcja na stres) manifestowała się jako uporczywa i niezwykle gwałtowna K59.1 (biegunka czynnościowa). - Dwanaście godzin w kiblu... Żeby on tam E41 (wyniszczenie z niedożywienia) nie dostał... - pomyślałem i ryzykując S03.0 (zwichnięcie żuchwy) ziewnąłem przeraźliwie. - F95 (tiki), F95 (tiki), F95 (tiki)... - dźwięki zegarka stopniowo zlewały się w kojący szum, wywołując z wolna H02.4 (opadnięcie powieki), najpierw lewej... potem prawej... - Noż ku... M54.3 (rwa kulszowa) mać! - zakląłem szpetnie, gdy potknięcie o własne, niedbale porzucone obuwie spowodowało T00.8 (powierzchowne urazy obejmujące inne kombinacje okolic ciała). Czując jak ogarnia mnie A82 (wścieklizna) wypadłem na korytarz, gdzie już czekała na mnie dyspozytorka B06 (Różyczka). B06 (Różyczka) była kobietą, którą cechowała R46.1 (dziwaczna powierzchowność osobista) pomieszana z R46.7 (gadatliwość i szczególne okoliczności utrudniające kontakt). Jej największe życiowe R45.2 (zmartwienie) stanowiły L81.2 (piegi) oraz L81.3 (plamy o zabarwieniu kawy z mlekiem), regularnie znaczące jej niegdyś biały, służbowy fartuszek. W obliczu tych problemów, odbieranie telefonów i wysyłanie karetek było jedynie nieistotnym tłem, które dyspozytorka B06 (Różyczka) olewała z powodu R32 (nietrzymanie moczu). Nic więc dziwnego, że większość ratowników nie znosiła dyżurów z dyspozytorką B06 (Różyczka) i na samą myśl o wspólnych dwunastu godzinach, wszyscy jak jeden mąż chcieli popełnić X81.0 (zamierzone samouszkodzenie przez wskoczenie lub położenie się przed ruchomy przedmiot). W tej chwili, stojąc tuż przed dyspozytorką, zacząłem żałować, że tego X81.0 nie popełniłem. - No co się tak krzywi i odsuwa jakbym ja jaki A30 (trąd) miała?!? - wrzasnęła oburzona B06 (Różyczka) i złapała się w B02 (półpasiec). - Wyjazd macie, wyjazd macie, macie wyjazd..! - powtarzała jak najęta, demonstrując dyspozytorski F44.3 (trans i opętanie). Wiedziałem, że ten F30 (epizod maniakalny) można przerwać tylko poprzez T71 (duszenie), ale nie chcąc narażać się na T63 (toksyczny efekt kontaktu z jadowitymi zwierzętami), a w szczególności na T63.0 (jad żmiji), opanowałem swą R45.0 (nerwowość) i udając F03 (otępienie bliżej nieokreślone) zbierałem się do wyjścia. - Ha ha ha... - szydziła dyspozytorka, a jej E65 (otyłość miejscowa /poduszeczki tłuszczowe/) trzęsły się od śmiechu. - Jedziecie na sam koniec powiatu i to do Y91 (objawy działania alkoholu w zależności od stężenia)! Będziecie się męczyć z pijakiem pół nocy! Nie odpowiedziałem na te prymitywne zaczepki. Stojąc w drzwiach skierowałem w stronę B06 (Różyczka) ponure spojrzenie i pomyślałem: B26 (świnka). Chciałem jej jeszcze pokazać środkowy M65.3 (palec zatrzaskujący), ale ze względu na M24.6 (zesztywnienie stawu) odpuściłem i pokazałem jedynie D10.1 (język). Na dworze panowała B54 (zimnica) i H26.9 (zaćma, nie określona), że oko wykol. Karetka mknęła po drodze, na spotkanie przeznaczeniu. - Chryste Panie... - jęczał kierowca wywołując ręczne K62.4 (zaciśnięcie zwieracza) - ... chyba nie dojadę. - Nie bądź B08.1 (mięczak zakaźny) - Mruknąłem kilka dodających otuchy słów i dokończyłem - Już jesteśmy na miejscu. Barak, do którego weszliśmy przedstawiał, mówiąc delikatnie, Z59.1 (złe warunki mieszkaniowe) - O matko... Syf, A53.9 (kiła, nie określona) i mogiła. - pomyślałem grzęznąc po kostki w starych szmatach i zbutwiałych gazetach. - Halo! Jest tu kto?! Gdzieś z wnętrza pomieszczenia dobiegało R06.2 (sapanie). Błysk latarki wyłowił z mroku szczegóły scenerii, rozjaśniając przyczynę wezwania. Na środku pokoju, między swoimi „skarbami” leżał dobrze nam znany Antek A22 (Wąglik). Antek regularnie podejmujący X65.0 (zamierzone zatrucie alkoholem) był częstym bywalcem lokalnych szpitali. U pracowników pogotowia miał również wirtualną, platynową kartę stałego pacjenta, uprawniającą go do gratisowych przejazdów kuszetką R, na terenie całego powiatu. W ramach pakietu pan A22 (Wąglik), jako jeden z niewielu, mógł podczas podróży zgłaszać F34 (uporczywe zaburzenia nastroju) oraz G44 (inne zespoły bólu głowy). Znana wszystkim medykom, smutna historia Antka sięgała dawnych lat, kiedy to wystawiając się na T73.1 (skutki pragnienia), pod Z63.3 (nieobecność członka rodziny), czyli żony, podjął on Z31 (postępowanie prokreacyjne) z listonoszką Haliną. Pewnie by mu się to E51.1 (beri-beri) upiekło, gdyby ich żona nie przyłapała w trakcie hmm... „lizania znaczków i bicia stempli”. Owo T74.2 (nadużycie seksualne) pociągnęło za sobą Z63.5 (rozbicie rodziny przez separację i rozwód). Ponadto T98.0 (następstwa skutków wniknięcia ciała obcego przez naturalny otwór ciała) pani listonosz, spowodowały Z64.0 (problemy związane z niechcianą ciążą) i nieuchronny obowiązek alimentacyjny na rzecz Haliny und jej dzieciny. Z59.6 (niski dochód) oraz Z63.7 (inne stresy życiowe dotykające rodzinę i gospodarstwo domowe) nieustannie wywoływały Z59.2 (niezgoda z sąsiadami, lokatorami i współwłaścicielami) a w konsekwencji Z60.2 (samotność). Właśnie dlatego Antek stosował Z72.1 (używanie alkoholu). Można by nawet rzec, że ordynarnie chlał wszystko, co mu wpadło pod rękę i poniewierało. Wódkę, wino, piwo, i T51.8 (inne alkohole), a nawet T51.9 (alkohol, nie określony) w postaci chemii gospodarczej i przemysłowo-motoryzacyjnej. Zbliżyłem się do Antka, leżącego w pozie słuchacza płyt chodnikowych. - Halo, panie A22 (Wąglik)! Wstajemy, raz, dwa! Antoś mało perfekcyjnie usiłował prezentować R51 (drgawki), ale swym udawactwem nie był w stanie zwieść nas, wyćwiczonych w boju ratowników. - Znów symuluje... - westchnął kierowca, nadal ściskając poślady, a głośno dodał - Idę po rurę intubacyjną, bo się nam chłop udusi! Na dźwięk słowa „intubacja”, Antek natychmiast przestał się trząść i wykazując H53.1 (subiektywne zaburzenia widzenia), a także F80.0 (specyficzne zaburzenia artykulacji) oraz F80.1 (zaburzenie ekspresji mowy), wyseplenił: - Pannnnofffie do mnnnie? We szterechch?! - Nie wygłupiaj się pan! - Próbowałem podnieść pijanego, naruszając jego tzw. przestrzeń intymną. Czując ciężki, R19.6 (cuchnący oddech), natychmiast pożałowałem nieroztropnej decyzji o zbliżeniu. A22 (Wąglik) najwyraźniej słyszał o T55 (toksyczny efekt mydeł i detergentów), gdyż całym swym jestestwem przedstawiał R.46.0 (bardzo niski poziom higieny osobistej). Szczególnie przykre dla ratowników były: R61.1 (nadmierne pocenie uogólnione), B88 (inne inwazje pasożytnicze) oraz widoczny na spodniach, w okolicy rozporka T70.4 (skutek działania płynów pod wysokim ciśnieniem). - Po coś nas pan wezwał? - kierowca, nie wytrzymując naporu „aromatów”, odstąpił na dwa kroki, usiłując z bezpiecznej odległości sporządzić wywiad. - Pannofie, ratujjcie... - wycharczał Antek i dramatycznym gestem wskazał na rozbitą flaszkę po samogonie. Niewątpliwie ta nagła i E86 (nadmierna utrata płynów) wyskokowych, spowodowała u niego R45.7 (stan szoku emocjonalnego i stres). - No stłukła się... - sucho skomentowałem te H43 (zaburzenia ciała szklistego) i przesuwając butem smętne resztki butli, dodałem: - Przykro nam. Nic się nie da zrobić. Wzburzona twarz Antosia naprzemiennie przedstawiała R23.1 (bladość) i R23.2 (zaczerwienienie). - Trochchche szszassunku, dla hutnictwa szkła, ku... M54.3 (rwa kulszowa) twoja mać! Antkowe R40.1 (osłupienie) oraz H05.2 (stany z wytrzeszczem) stopniowo ustępowały, a na ich miejscu pojawiły się R45.5 (wrogość), a także R45.6 (przemoc fizyczna). - Szszłowiek ma R68.2 (suchość w ustach, nie określona) i T73.1 (skutki pragnienia), a ty bedzieszsz jego ostatni łyczek butem kopać?! To mówiąc A22 (Wąglik), metalowym elementem biurkowej nogi w stylu roko-koko, usiłował wyrównać mi E61.1 (niedobór żelaza). Jedynie nabyta po starym złamaniu M21.7 (nierówna długość kończyn) pacjenta sprawiła, że ołowiany ciężarek w kształcie lwiej łapy, dosłownie o centymetry minął moja zaskoczoną twarz. Niestety, w tym samym momencie łokieć pijanego Antosia usadowił się dokładnie w epicentrum mojej fizjonomii, wywołując J34.2 (skrzywienie przegrody nosowej), R60.0 (obrzęk zlokalizowany) oraz G50.1 (bóle twarzy nietypowe) - Ożżżż... Jak mogłem wykazać takie Q00.0 (bezmózgowie) - zdążyłem jedynie pomyśleć, po czym mój system nerwowy dokonał instalacji programu R44.0 (halucynacje słuchowe) oraz najnowszej poprawki do wersji podstawowej R44.1 (halucynacje wzrokowe). Niczym we mgle widziałem jak A22 (Wąglik) prezentuje F91.3 (zaburzenie opozycyjno-buntownicze) wobec wezwanych na miejsce policjantów. Tym właśnie zachowaniem nietrzeźwy pacjent naraził się na Y07.3 (nieprawidłowe traktowanie przez oficjalne władze) i w konsekwencji K00.0 (brak zębów). Starszy posterunkowy Zbigniew Guma zwany przez kolegów z prewencji „Giętką Pałą”, w swym raporcie napisał później: „Dopiero zastosowana wobec nietrzeźwego Y35.3 (interwencja prawna z użyciem narzędzi twardych) spowodowała Z65.1 (uwięzienie i inne pozbawienie wolności).” Tego jednak już nie widziałem. Czując Y06 (zaniedbanie i porzucenie) oraz G51.3 (przewlekły skurcz połowy twarzy), pozwoliłem by otoczyła mnie swą opieką pani spokoju, ciemności i zapomnienia R55 (krótka utrata przytomności). Praca ratownika medycznego może być czasem Z56.5 (nieprzyjemna praca) ------------------------------ Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Tekst pochodzi ze strony http://paramediconboard.blogspot.com/2013/02/opowiesc-zakodowana.html Kuracent napisał(a): Ani razu. Ja tylko wyśmiewałem bzdury, jakie tu i ówdzie wypisywałeś. :lol: Gdybym chciał się przyczepiać szczegółów, opisywanych przez Ciebie, przyczepiłbym się np. do zdania: 11. Urzędnik w Murmański nie zna nowego prawa federalnego 110. albo do zdania: 17. Dodałem, że Arved Fuchs jest doświadczonym żeglarzem i był wtedy aresztowany 12 dni. A co ma jedno z drugim wspólnego? Zdanie: Henryk Sienkiewicz umarł - jest prawdziwe. Mój zarzut, że nie masz pojęcia, co się działo i o co naprawdę chodziło nie dotyczy Twoich opowieści. Nie mam żadnych podstaw, by kwestionować, że prędkość jachtu w czwartek w południe wynosiła 4,6 węzła, że wiało z zachodu a nie z południa, ani że na obiad był filet z dorsza z ryżem. Kwestionuję tylko wyciąganie przez Ciebie wniosków natury ogólnej, bez żadnej żadnej wiedzy o „zapleczu”, które o wszystkim decydowało. Prawdy, która znam dość dobrze (choć też zapewne nie wszystko) nie podam do publicznej wiadomości, z bardzo wielu względów. Choćby dlatego, że mówienie prawdy, choć z natury rzeczy chwalebne - czasem może wyrządzić szkodę ludziom, którzy na to nie zasługują. Ponieważ jednak uważam Cię za człowieka inteligentnego - opowiem Ci bajkę. Nie, nie, spoko, nie o Kopciuszku, ani krasnoludkach. Słyszałeś takie nazwiska: Ezop, La Fontaine, Kryłow, Krasicki? To jeszcze definicja: No to jedziemy: (Uwaga: jest to bajka i fikcja od początku do końca) Wyobraź sobie, że powstało np. województwo piskie. A w nim - powiedzmy - Wojewódzka Komenda Straży Pożarnej. A Grande Comandante tej komendy został Twój Ojciec. A Ty, jako człowiek o dobrym serduszku, mając takiego Tatusia, potrafisz załatwić różne sprawy nie do załatwienia. Już to zgodę na inne rozmieszczenie gaśnic w biurowcu w Olecku, już to zezwolenie na oddanie do użytku budynku wczasowego w Giżycku bez zastrzeżeń ppoż itd., itp. Żeby była jasność: Jesteś uczciwym facetem, nie robisz żadnych przekrętów, wszystko jest zgodne z prawem. Ty tylko robisz za katalizator: przyspieszasz reakcję. Normalną drogą petent też to może załatwić, ale trwa to kilka tygodni albo kilka miesięcy, a Ty idziesz do odpowiedniego urzędnika Miejskiej Straży Pożarnej w Olecku i wyciągasz mu z gardła decyzję w ciągu godziny, bo Ciebie to on się boi spławić. No i tak załatwiasz te sprawy, załatwiasz i - mimo, że to wszystko jest zgodne z prawem - lokalni urzędnicy w komendach miejskich i gminnych coraz bardziej Cię nie lubią. I po latach przychodzi chwila, że Twój Szanowny Tatuś przestaje być Grande Comandante. Co się stało? Nieważne. Awansował, został przeniesiony do województwa skarżysko-kamiennego, albo poszedł na emeryturę. Wszystko jedno. Istotne jest tylko to, że przestał być szefem straży wojewódzkiej w Piszu. Wydaje Ci się, że dalej będziesz załatwiał to, co załatwiałeś? Masz rację: wydaje Ci się. Teraz wszyscy urzędnicy z Olecka, Ełku, Rucianego-Nidy, Myszyńca i okolic zrobią wszystko, żeby Ci pokazać kto na ich terenie naprawdę rządzi i gdzie jest Twoje miejsce w szyku. Że co, że decyzja już podpisana? Ależ drogi kolego Kuracent, proszę tylko spojrzeć: o tu, na 17 stronie zezwolenia, w 15 linijce wyraźnie brakuje przecinka. Ale proszę się nie martwić, zaraz odeślemy ten dokument przesyłką kurierską do Komendy Głównej, żeby się wypowiedziała, czy bez tego przecinka dokument jest ważny, czy nie. Sądzimy, że najdalej w ciągu miesiąca przyjdzie odpowiedź. Komenda Główna działa bardzo sprawnie wszak. Koniec bajki. Zgodnie z definicją tejże - musi być morał: No to, Andrzejku, jeszcze jedna bajka, ale nie jako gatunek literacki, tylko taka zwykła, ale też z morałem: Jezioro, łąka, krzaki, las. Na łące siedzi zając i coś pisze w kajecie. Przychodzi wilk. Zając w nogi, wilk za nim. Zając w krzaki, wilk za nim. Z krzaków dobiega wycie, w powietrze wylatują połamane gałęzie i kłaki sierści. Po paru minutach gigantycznego zamiąchu wszystko się uspokaja. Wyłazi z krzaków wilk. Łapa zwichnięta, futro poszarpane, morda rozkwaszona. Za nim wychodzi zając pod rękę z niedźwiedziem i mówi do wilka: - Widzisz, głupi palancie? Temat jest nieważny! Promotor się liczy! Pozdrawiam Janusz Zbierajewski Tekst pochodzi ze strony http://paramediconboard.blogspot.com/2013/02/opowiesc-zakodowana.html ins napisał(a): O tempora, o mores, o q... Piotrze, odrobiłeś lekcję z Głowackiego: To były zwyczaje wprowadzone przez Zaruskiego i pochodziły z carskiej marynarki wojennej (no, w kajzerowskiej było to samo). Do jachtów pasowały one jak przysłowiowy garbaty do ściany, ale Zaruski uczył Kuczyńskiego, Kuczyński Sumińskiego itd., itd. Zwalczałem to od pierwszego mojego rejsu kapitańskiego. Jeśli wszyscy siedzą już w mesie, a kapitan jest jeszcze czymś zajęty na pokładzie, czy w nawigacyjnej, podaje się posiłek i załoga zaczyna jeść. Siedzenie z głupią miną nad stygnąca zupą jest bez sensu. A co do „smacznego” - walczę z tym, jak mogę. Ci, co ze mną pływali potwierdzą, że czasem już nie mogą inaczej, tylko łopatologicznie. Na porannej zbiórce tłumaczę, o co chodzi, i dla tych, co nie mogą wytrzymać zarządzam zbiorowy, chóralny okrzyk całej załogi: SMA-CZNE-GO! Wszyscy wszystkim. I na tym koniec. Do końca rejsu obowiązuje całkowity zakaz używania tego słowa! Na Zawiasie jest to do opanowania, bo poza „kukami” nikt do mesy nie zagląda, ale np. na „Chopinie” można dostać piany na pysku. Mesa, w której je stała załoga i oficerowie jest „przelotowa”. Co chwilę przechodzi przez nią jakiś małolat i wrzeszczy „smacznego”. I stoję (to znaczy siedzę) przed alternatywą: albo nie odpowiem i wyjdę na chama, który nie umie powiedzieć „dziękuję”, albo powiem „dziękuję” wdzięcznie opryskując rosołkiem mechanika, który siedzi naprzeciwko. Nie wiem, skąd to się wzięło (może to efekt dumnego kiedyś hasła „Lud wszedł do śródmieścia”), że większość ludzi koniecznie chce w czasie posiłku życzyć „smacznego”, bo myśli, że to bardzo kulturalnie. Przeciwnie, powiedzenie „smacznego” w czasie posiłku jest oznaką braku kultury i kompletnej nieznajomości savoir-vivre'u. Zgodnie z zasadami savir -vivre'u, kindersztuby, etc. „smacznego” życzy nie ta osoba, która jest najważniejsza przy stole, lecz ta, która zaprasza na obiad, czyli w domu, przy niedzielnym obiedzie nie głowa rodziny, tylko babcia lub mama, które ten obiad przyrządzały. W restauracji - ten, kto na ten obiad zapraszał. Polecam wykład Sędziego z I Księgi „Pana Tadeusza”: Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą. Czy Szanowna Frekwencja jest przed kolacją? Pozdrawiam Janusz Zbierajewski |
C.D.N. |
wróć na początek strony... |