Wycieczka inna niż zwykle

     W połowie stycznia zatelefonował kolega: "Trzeba przestawić jacht". Zwykle proponowane przez niego rejsy są przyjemnymi wycieczkami po ciepłych krajach, więc zgodziłem się bez wahania. Tym razem było jednak inaczej. Okazało się, że mamy we dwóch przeprowadzić jacht regatowy z Fort Lauderdale do Szczecina, i to jak najszybciej.

     Tym sposobem 4 lutego polecieliśmy przez Londyn do Miami. Od siedmiu miesięcy jacht stał na kei w marinie River Bend. Zamieszkaliśmy w hotelu i dojeżdżając codziennie do mariny, przez tydzień przygotowywaliśmy SCAMPA do wodowania. Pierwsze dwa dni zajęło nam gruntowne mycie od wewnątrz i z zewnątrz. Następnie należało przenieść całe wyposażenie z kontenera, po drodze jeszcze je sprawdzając. Między innymi cały jeden dzień poświęciliśmy na przejrzenie 17 żagli SCAMPA (w tym 5 spinakerów). Pod koniec tygodnia zakupiliśmy prowiant na dwa miesiące podróży, a także śpiwory i karimaty oraz garnki, naczynia i sztućce, gdyż jacht pozbawiony był jakiegokolwiek wyposażenia hotelowego. W zakupach ogromnej pomocy udzielił nam mieszkający na Florydzie Witek Zamojski (młodszym czytelnikom znany jako autor piosenki "Umbriaga").

     11 lutego jacht znalazł się wreszcie na wodzie. I tu pojawił się pierwszy kłopot: nie było dla nas miejsca w marinie. Po prostu SCAMP ze swoją szerokością ponad 4 metrów nie mieścił się między dalby. Próbowaliśmy stanąć longside do krótkiego nabrzeża, lecz tam z kolei było zbyt płytko. W rezultacie musieliśmy ustawić jacht między dalbami 5 metrów od kei i przechodzić po stojącym obok południowoafrykańskim keczu. Całe szczęście, że niemal wszystko załadowaliśmy na pokład przed wodowaniem.

     Teraz trzeba było jeszcze skontrolować maszt, elektronikę i silnik - gdy jacht stał na lądzie było to niemożliwe. Maszt i silnik były w porządku, lecz niestety elektronika nie. SCAMP ma zestaw przyrządów (log, echosonda, wiatromierz) firmy "Ockam" z ośmioma wyświetlaczami na pokładzie i dwoma pod pokładem. Okazało się, że dwa pokładowe przyrządy nie działają, a dwa kolejne mają wyświetlacze LCD wypalone przez słońce. Jednak nie to było największym problemem. Zainstalowany na jachcie GPS/Loran "Northstar 800X" uparcie twierdził, że nie ma anteny. Ponieważ nie udało mi się znaleĽć uszkodzenia, postanowiliśmy wezwać fachowców. Okazało się, że będzie to kosztowało 80 dolarów za godzinę pracy i nie ma żadnej gwarancji, że się uda, gdyż urządzenie ma już 15 lat. Zainstalowałem więc w nawigacyjnej prywatnego GPS-a "Garmin 48" z anteną wyprowadzoną na pokład (kadłub z włókna węglowego skutecznie blokował sygnał z satelitów), natomiast dla sternika i do sterowania autopilotem zakupiliśmy ręczny "Garmin 12", który został umieszczony na rufie. Kolejną niespodziankę sprawiły nam akumulatory, które nie dały się naładować przez dwa dni. Dokładniejsze sprawdzenie wykazało, że mają one już 4 lata. Ta z pozoru prosta sprawa kosztowała nas kolejne pół dnia - z powodu niewielkiej szerokości skrzyni trzeba było szukać nowych akumulatorów tego samego typu.

     W tym czasie mieszkaliśmy już na jachcie. Codziennie o 17 musieliśmy przerywać pracę, przychodził bowiem do nas poznany kilka dni wcześniej Polak z Kanady, Jurek Radłowski i wyciągał nas na obiad przygotowany przez jego żonę, Ewę. Nie pomagały żadne wykręty - Jurek był nieubłagany. Aby się choć trochę zrewanżować, pomagaliśmy mu w taklowaniu jego jachtu: pięknego 15-metrowego kecza o nazwie GDAŃSK.

     W czwartek 14 lutego SCAMP był gotowy do drogi, ale przecież nie można zacząć rejsu w piątek. Poświęciliśmy więc ten dzień na relaks i dopiero w sobotę około 9 oddaliśmy cumy, rozpoczynając podróż do Europy. Początkowo płynęliśmy rzeką mijając cztery podnoszone mosty. Około południa wyszliśmy na morze, witani półwiatrem o sile 3 B. Najpierw rozwinęliśmy kliwra, na którym jacht osiągnął 6 węzłów. Nie znając dobrze jachtu, postanowiliśmy postawić grota z dwoma refami. Wkrótce potem przyszedł szkwał o sile 5-6 B z deszczem. Jak w piosence Poręby "przechył na prawo i burta wgryzła się w fale". Lekko przekroczyliśmy 12 węzłów, lecz woda dochodziła do nadbudówki. Rzuciliśmy się zrzucać grota zapominając, że nie ma on pełzaczy, lecz liklinę. W rezultacie niemal cały żagiel znalazł się za burtą. Po godzinie, całkowicie przemoczony postanowiłem nigdy więcej nie stawiać grota.

     Poza wspomnianym incydentem z grotem pierwszy etap z Florydy na Bermudy przebiegał spokojnie. Początkowo wiatr był niezbyt korzystny - N-NE 4-6 B, lecz po dwóch dniach osłabł do 3-4 B i przeszedł na S, a następnie SW. Wykorzystaliśmy ten spokój na lepsze poznanie jachtu, gdyż żaden z nas nie pływał wcześniej na takim regatowym "wynalazku". Ciekawym przeżyciem był niedzielny obiad. Rysiek postanowił przygotować kurczaka. Wyciągnął więc puszkę z namalowanym na niej apetycznym korpusem kury i napisem "rosół"... I tu konsternacja - puszka zawierała wyłącznie tłustą wodę, a mieliśmy tego trzy zgrzewki. Wściekły kuk skomentował to słowami "kolejne amerykańskie oszustwo".

     Po tygodniu żeglugi, w sobotnie popołudnie weszliśmy do St. George na Bermudach. W porcie około 200 m od kei silnik nagle zmniejszył obroty, a następnie stanął. Rzuciłem kotwicę i zaczęliśmy szukać uszkodzenia poganiani przez radio, gdyż celnicy chcieli już zakończyć pracę. Okazało się, że w wewnętrznym obiegu chłodzenia nie ma wody! Po jej uzupełnieniu doczłapaliśmy jakoś do kei i po odprawie znowu zajęliśmy się silnikiem. Wlewana do niego woda gdzieś znikała - nie było jej w zęzie, w wydechu (w Westerbeku kolektor spalin jest chłodzony wodą słodką), ani w oleju. Po dwóch dniach walki, rozebraniu paru elementów i wymianie kilku uszczelek ustaliliśmy, że gdy silnik pracuje, to wody nie ubywa, natomiast po jego zatrzymaniu - znika bez śladu. Powodem była dziura w wymienniku ciepła: słodka woda mieszała się z morską i po zatrzymaniu pompy wody spływała za burtę. Do końca rejsu przed każdym uruchomieniem silnika należało nalać do niego czajnik wody.

     Przeczekaliśmy jeszcze niewielki sztorm, naprawiając w tym czasie uszkodzonego kliwra i w czwartek wyszliśmy na ocean rozpoczynając najdłuższy etap - 1800 mil do Azorów. Pomimo iż we wszystkich locjach piszą o przewadze wiatrów zachodnich, początkowo musieliśmy iść pod północno-wschodni wiatr o sile 5-6 B. Jacht zachowywał się jak klasyczny "przecinak", prawie każdą falę brał na pokład i w efekcie niemal wszystko na jachcie było mokre. SCAMP został zaprojektowany do regat, a nie turystyki. Przecieka więc różnymi otworami do lin regulujących ustawienie masztu i szotów oraz przez zejściówkę. Całe szczęście, że w środku przynajmniej nie chlapie. Na dodatek naderwał się róg szotowy kliwra. Przy silnym wietrze zdjęcie żagla z rolera jest trudne i niebezpieczne. Dopiero następnego dnia, gdy wiatr osłabł i skręcił na południe, zastąpiliśmy go fokiem sztormowym. Na tym żagielku SCAMP przy 3 B z pełnego bajdewindu robił 4 węzły! Naprawiony kliwer wrócił na maszt, a wiatr zmienił się na SW 5 B. Teraz (z kliwrem rozwiniętym do połowy) prędkość chwilami przekraczała 15 węzłów. Tego dnia uzyskaliśmy najlepszy przebieg dobowy w całym rejsie - 184 mile.

     W środę 6 marca przeszedł front chłodny i wiatr się uspokoił, ale nie na długo. Po dwóch godzinach dmuchnęło 9-10 B z północy. W ostatniej chwili zmniejszyliśmy kliwra do ćwiartki, lecz niewiele to pomogło - oba GPS-y pokazały 23 węzły! Żaden z nas nie pływał nigdy tak szybko... Widok był wspaniały. Niestety, ta zabawa trwała tylko kilka godzin. Wiatr szybko się skończył i przez następne trzy dni zrobiliśmy "aż" 250 mil.

     Udało nam się za to wypatrzyć dwa wieloryby przepływające około 100 metrów od nas. Po tej miłej przerwie północny wiatr powrócił z nieco mniejszą siłą (6 B), lecz znacznie zimniejszy. Zanotowaliśmy też kolejne straty: moczona stale antena "Garmina 48" odmówiła współpracy i ponownie zaczął się pruć kliwer. Na szczęście następnego dnia ukazała się na horyzoncie wyspa Faial i po kilku burzach o sile do 8 B z baksztagu wieczorem zacumowaliśmy w Horcie.

     Od razu okazało się, że to nareszcie "normalna cywilizacja": opłata za dobę postoju 10 euro, a nie 30 dolarów, prysznice czyściutkie pomimo remontu (w USA były gorsze niż w Polsce), opłata za kąpiel 1,5 euro, ale otrzymuje się mydło i ręcznik. Ponadto najsłynniejsza na świecie knajpa żeglarska "Sport Cafe" i piwo w cenie takiej jak w Warszawie. Niestety, nie udało się nabyć nowej anteny do GPS-a. Nie mieli nawet w magazynie w Lizbonie. Trudno, do Anglii popłyniemy z jednym GPS-em. Robimy porządki pod pokładem, bo na górze sztorm. Trzeciego dnia zerwało nawet reflektor radarowy z masztu. Musimy czekać na flautę, bo trzeba założyć nowy, a przede wszystkim naprawić kliwer. Dopiero po tygodniu zdechło na tyle, że można było zmienić kliwer na genuę.

     W sobotę 23 marca wyszliśmy z Horty, kierując się bajdewindem 5 B na Lizard Point. Następnego dnia wiatr przeszedł na baksztag i osłabł do 1-2 B (jacht wlecze się z prędkością "tylko" 3 węzły). Monotonię urozmaicają jedynie przepływające nieopodal stadka delfinów. Przez radio porozumieliśmy się z FRYDERYKIEM CHOPINEM. Idzie kursem równoległym, 150 mil na wschód od nas i też nie ma wiatru. Dopiero w środę powiało - niestety, z północy i z siłą do 8 B. Oczywiście, nie mogło się obejść bez awarii. Tym razem zablokował się lewy kabestan szotowy. Rozebrano, naprawiono, złożono. Czwartek zaczął się podarciem genui (trzeba było połowę zwinąć) i awarią sterownika autopilota - zaszkodziła mu woda morska. Autopilot pracuje, ale nie można zmienić kursu. Trzeba w tym celu wyłączyć mu zasilanie, ale wtedy konieczne będzie ręczne sterowanie. Dopiero wieczorem założyłem drugiego autopilota. Jest to jednak stary model z napędem koła przez pasek, który powyżej 6 węzłów się ślizga. Płyniemy pod północny wiatr 7-8 B w kierunku Hiszpanii, a pech prześladuje nas nadal... W piątek po południu woda wykończyła drugiego GPS-a. Zostały nam tylko dwa kompasy, więc idziemy według zliczenia. Rozważamy wejście do Vigo. Na szczęście, następnego dnia wiatr osłabł na tyle, że można zmienić genuę na kliwra.

     Wielkanoc powitała nas długo oczekiwaną zmianą wiatru na południowo-zachodni. Przy okazji wyłowiliśmy z Atlantyku duży, pomarańczowy odbijacz i naprawiliśmy mikrofon od radia. Ciekawe, co jeszcze się zepsuje? Wypatrzyliśmy na wodzie jakieś dziwne pływające głazy. Po bliższym zbadaniu (przez lornetkę) okazało się, że głazy mają łapki. Widocznie kilka żółwi też dostało zlecenie na przejście do Europy. Po świątecznej przerwie wiatr wrócił do normy, czyli do siły sztormu.

     We wtorek rano napotkaliśmy kilka burz o sile do 11 B. Rysiek, który szósty raz przechodzi Atlantyk, stwierdził, że takich fal jeszcze nie widział. Gnamy baksztagiem na 1/5 kliwra. Zimno i mokro, a na dodatek nie ma się gdzie schronić. W czwartek nareszcie się uspokoiło, można wysuszyć ubrania i śpiwory. Po całym dniu wygrzewania na słońcu nawet GPS przez chwilę pokazał pozycję. Jesteśmy o 20 mil w bok od zliczonej. Dodatkową atrakcją jest mijające nas ogromne stado delfinów, które oceniliśmy na około 100 sztuk. Do lądu już niedaleko i fala jest wyraźnie krótsza niż na oceanie.

     O pierwszej w nocy, w sobotę 6 kwietnia zacumowaliśmy w Plymouth. Rano przede wszystkim należało zająć się zepsutą elektroniką. Poszliśmy do znajdującego się w marinie sklepiku-warsztatu "Waypoint 1", prowadzonego przez bardzo sympatycznego Anglika. Efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Po dwóch godzinach mieliśmy nową antenę do "48", nowy sterownik do autopilota, a zepsuta "12" została wymieniona na nową w ramach gwarancji! Zatankowaliśmy wodę i paliwo, przeczekaliśmy jeszcze jeden dzień sztormu i we wtorek rano ruszyliśmy dalej. Pogoda nadal jednak nam nie sprzyjała i po całym dniu halsowania stanęliśmy na noc w Dartmouth.

     Jedna noc zmieniła się w trzy, ale w tym czasie wiatr przeszedł na północny. Teraz SCAMP znowu pokazuje, co potrafi - idziemy ponad 10 węzłów. Szczęście, jak zwykle, trwa krótko. Przy Beachy Head ponownie jest pod wiatr, pod prąd i przeraźliwie zimno. Postanawiamy przeczekać noc z soboty na niedzielę w Newhaven. Decyzja okazała się słuszna i rano mamy już słaby baksztag. Korzystając z pomyślnego wiatru, omijamy Francję i we wtorek rano zawijamy do Scheveningen. Cały następny dzień idziemy na silniku pod słaby wiatr. Nad północną Europą rozsiadł się ogromny wyż i w prognozach słabe wschodnie wiatry. Gdzie te (opisywane w locjach) wiosenne zachodnie sztormy, które miały nas gnać do domu? Nic z tego - ponad dwie doby jazdy na silniku, możemy się tylko od czasu do czasu podpierać żaglami, a do tego zimno i mgła. W sobotę wieczorem wchodzimy do Kanału Kilońskiego, aby o świcie ruszyć dalej.

     Rano kolejne utrudnienie: widzialność do 40 metrów i musimy czekać do południa. W efekcie nie udaje się przejść całego kanału w ciągu dnia i nocujemy przywiązani do dalby na jednej z mijanek. Dopiero w poniedziałek przed południem wychodzimy na Bałtyk. Nareszcie jesteśmy na swoim podwórku i nareszcie Neptun przestał nam uprzykrzać życie. Południowo-zachodni 2-3 B pcha nas do Polski i we wtorek wieczorem cumujemy przy świnoujskim GPK. Dopiero tu czeka nas największa niespodzianka... nie chcą nas wpuścić! Ponieważ SCAMP ma banderę amerykańską, to musi być na nim obecny właściciel (w tym wypadku firma z Delaware). Nie można nas także wyrzucić, gdyż jesteśmy obywatelami polskimi. Ponadto Urząd Celny nie dysponuje własnym nabrzeżem, przy którym mógłby przechować jacht do czasu wyjaśnienia sprawy. Ustalamy, że SCAMP stanie w marinie w Basenie Północnym. Rano pojawia się w marinie pan z Urzędu Miasta. Stwierdza, że marina jest nieczynna i poleca ją opuścić. Po odpowiedzi, że postój tu nakazał nam Urząd Celny, grozi odcięciem cum. Kolejne kilka telefonów i dostajemy zgodę na przejście na Władysława IV.

     Dopiero po dwutygodniowym odpoczynku w domu wracamy na jacht, aby dokończyć rejs. Teraz już drobiazg - tylko przejście do Szczecina. Pech jednak o nas nie zapomniał. SCAMP ma elastyczny zbiornik i ilość paliwa sprawdza się wzrokowo z zewnątrz. Okazało się, że połowę jego zawartości stanowi powietrze. Przez ostatnie 8 mil musieliśmy się więc halsować po Odrze, bo oczywiście znów było pod wiatr. Pozostałe dwa litry ropy wykorzystaliśmy na wejście do mariny Gocław.

     W ten sposób po ponad trzech miesiącach zakończyliśmy "przyjemną wycieczkę", która okazała się męczącą wyprawą, najtrudniejszą w mojej trzydziestoletniej karierze. Podczas rejsu przebyliśmy 5252 mil, co zajęło nam 1036 godzin. Za największy sukces uznaję wszakże to, że zamknięci we dwóch w ciasnej przestrzeni przez tyle czasu, ani razu się nie pokłóciliśmy!

     SCAMP

typ Reichel-Pugh 44
rok budowy 1985
długość 13,46 m
szerokość 4,36 m
zanurzenie 2,81 m
wyporność 7,26 t
wysokość masztu 21,3 m
powierzchnia żagli 97 m2
moc silnika 52 KM
załoga 8-10 osób